poniedziałek, 22 maja 2017

Giro Italia

Uwaga! Post dla ludzi ze sporym dystansem. Bongiorno! Zimny szampan, urodziwe hostessy, blask migotających fleszy, wrzask rozanielonej Victorii, to jak zdobycie monumentu, kroków niezliczonych iloczyn, suma pojedynczych składni, godność zbyt szeroka na ramę słów. Zresztą, w truizmach łatwo się utopić. Kto nie jest w stanie utrzymać koła Magia Rosa, ten nie godzien honorów wielkich tego świata. 37 etapów morderczego maratonu, ciężkie podjazdy, zuchwałe choć naiwne ucieczki, kilometry niezmordowanej pogoni, dziesiątki zmarnowanych szans na zgubienie lidera i finał zgodny z przewidywaniami. To były mordercze miesiące, czas próby i oddzielenie chłopców od mężczyzn. Że krew nie woda, to i więcej poległych od pozostałych. Peleton jest jak żywy organizm, tętni endorfiną, ma kończyny, prowadzi wewnętrzny dialog, kierują nim ludzkie popędy, dąży do realizacji podstawowej potrzeby, ma zepsutą naturę i zawsze żąda abdykacji tego wyklętego- bo przed szereg wystąpił. Zwycięstwo bowiem bywa jak więzienie, tytuł jak wyrok, są pewne standardy od, których nie wypada odchodzić, a oponentów wietrzących zamach stanu nigdy nie brakuje. Musimy do tego przywyknąć, bo kolejny rok gonitwy za króliczkiem zafundowała wataha Allegriego Półwyspowi Apenińskiemu.
Panowie z Eurosportu wybaczą zawładnięcie terminologi na potrzebę należytej interpretacji rzeczywistości. Dziś termin- Giro Italia traci na etosie kolarskiej damy na wydaniu. Nie Nairo Quintana, nie rekin Nibali, a Stara Dama dzierży koronę ziem Italii. Choć przed nami ostatni, etap przyjaźni i jednodniowy klasyk w Cardiff, to wisienka na torcie padła łupem temu, komu było to pisane. To co miśki lubią najbardziej, a więc podwórkowe przechwałki potwierdzone namacalnym argumentem. Nie ma "ale" lub "gdyby", tytuł przyznany, Romą jest Romą, Napoli ma jeszcze senną marę o scudetto dla ubogich, a Mediolan Chińskie marzenia, wiecie jak bywa z jakością produktów Państwa Środka... Wietrzono zmianę warty, że może ostatni sezon Tottiego będzie oklaskiwany niczym koloseum obarczone kciukiem w górę, że Sarri odkrywając nowego Maradone zaspokoi dumę Neapolitańczyków. W zasadzie, każdy kto poszukiwał nowego mistrza wodził w galaktyce naiwności. Brak tytułu Juve byłby patologią- stan chorobowy, w ogólniejszym znaczeniu nieprawidłowość. Jakość, doświadczenie, mentalność, solidność, pewność- do każdego z tych atrybutów można dopiąć po kilka przymiotników, a obraz będzie nadal niekompletny. To był team ponad stan, zdecydowanie za duży dla kogokolwiek kto nawinął się na drodze. Ale po kolei...

Z pierwszym etapem jasne było, że droga to długa i niełatwa. Obrońce tytułu dopaść chciał każdy, od dumnych choć zagubionych harcowników z Rzymu i nieśmiałych chłopaków z prowincji. Pech dał o sobie znać  w momencie błogiego rozluźnienia. Podjazd niewygodny choć łatwy gdy, rywal ze sporą stratą i w zasadzie przegrany w generalce, choć to dopiero początek. Coś jak Igor Anton na Vuelcie 2011. A jednak, niemal Boskie oblicze zakrwawiło, na ostatnich metrach szkolny błąd pogrążył faworyta. Był żal, wzmożony stan gotowości koalicji AntyJuve, to już czas- polegną jeszcze przed Królewskim etapem. Koszulka Magia Rosa nieco ciążyła, brakowało koncentracji, chwilami piknikowa aura mąciła głowy. "Przecież i tak to wygramy"- gdyby tak murawa J-Stadium przemówiła... Peleton miał prosty plan- kąsać kiedy tylko nadarzy się okazja. Grupetto bawiło się w najlepsze, połowa stawki przechodziła na wrogi front. Każdy chciał urwać koło faworytowi, mieć skalp w sportowym CV i status pogromcy "tego Juve"

Solidne uzupełnienie armii jakiego dokonał Marotta okazało się kluczowe w trakcie górskich etapów jak i tych "do dojechania z najlepszymi". Specjalista od czasówki- Juan "Kolumbijski Tony Martin" Cuadrado, ekspert od kasowania ucieczek Higuain, "holownik" Pjanić, weteran z Barcelony, początkowo ledwo trzymający tempo ekipy. Miał kto pchać, gdy zawodnicy Udine psuli plan lub ekipa Torino niweczyła założenia o łatwym odcinku. Pomimo Mocarskiej drużyny nadeszły słabsze etapy. Wymęczona na płaskim gonitwa z Chievo, typowa do zaliczenia i zapomnienia wędrówka do Palermo, w rodzimych stronach pewne pilnowanie przynosiło nadal profity. Słabszy dzień w Genoi, kontrowersyjny wieczór w Mediolanie, Magia Rosa weryfikowany każdego weekendu. Podczas gdy grupa pościgowa połączyła interesy goniąc wściekle, Stara Dama ruszyła jak po swoje. Królewskie etapy z Romą i Napoli położyły kłam na tezę o upadłym liderze. To były akcje na miarę kunsztu Marco Pantaniego, urywania rywali w stylu Froome`a, bądź zabójcza selekcja z najlepszych czasów Contadora. Przyspieszenie i za plecami pozostaje znikający punkt zapomnianych rywali. Klasyka najwybitniejszych, co w annałach pozostaną na wieki.

Pomimo grudniowego nokautu gonitwa trwała nadal. W peletonie niemal bez zmian, gonił ściśle określony komitet, grupetto dzielnie broniło czerwonej latarni, a lidera eskortowała silna grupa pomocników. Kraksa na etapie w Florencji kolejny raz wybudziła Juve z letargu. "Więcej wpadek oznacza utratę tytułu, to koniec błędów" i jak mówił, tak obiecał. Reaktywowany Chorwacki wojownik okazał się bezcennym wsparciem, skuteczny w odpieraniu ataków, groźny w wyprowadzaniu ofensywnych akcji. Niemal jak Sylwek Szmyd, gotów do tytanicznej pracy, czarnej roboty i obrony lidera. Po buncie przybocznego, na nowo w roli głównego motoru napędowego odnalazł się Paulo Dybala, a Juve wreszcie doczekało się własnego Estebana Chaveza. O pewną, a zarazem skuteczną jazdę zabiegał niezwyciężony Gigi Buffon, na czele z rasowymi rozprowadzającymi jak Chiellini, bądź Barzagli, okupował status mentalnego krezusa. Wielki team, to i wielkie napięcia, ciśnienia wieloetapowego pościgu nie mógł wytrzymać klasyczny wartownik, nie brakowało głosów sprzeciwu wobec dyrektora drużyny. Ten niczym biblijny Salamon, nie bojąc się trudnych decyzji rozdawał po swojemu karty, podobnie jak Bjern Rise wymyślił swój patent na wygranie Giro. W biało-czarnym pociągu tempo narzucał Bośniacki Spartakus, do wspinaczek swoje trzy grosze dorzucali weteran Dani Alves i solidny jak John Degenkolb Sami Khedira. Machina godna przodownictwa klasyfikacji generalnej i Magia Rosa,  nawet ostatnie podjazdy okazały się zbyt trywialne by obalić króla Giro.

Epicki finał, Vendetta ubogich i obrona ziem na dworze Cesarza. Jedynki LGDS zwiastowały ostateczne starcie, kilka morderczych batalii, które rozstrzygną dla kogo różowa koszulka przypadnie na dzień przed ostatnią prostą. Gdzieś w tym wszystkim zatracił się powab tej wędrówki, bo krajowe podwórko piękne, ale jakby darowane z niebios. Zmęczenie materiału, rozrzutne rozkojarzenie, topniejąca przewaga budziła apetyty rywali, Stara Dama na metę w Rzymie dotarła za głównym rywalem, potrzeba było dopięcia sukcesu na nieco pagórkowatym etapie u podnóża Piemontu. Ostatnia jazda na poważnie, tyle ile fabryka dała i było jak Pan Bóg przykazał. Kasowanie rywala, gdy tylko przyszło mu do głowy, że może zniweczyć 36 etapów, to była esencja prawdziwej drużyny. 90 minut niemal 1 do 1 przenoszące krajobraz całego sezonu, metafora "typowego Juve"- wyrafinowane, w pełni oddane, gdy morale są na swoim miejscu, z mocą nieskrępowaną jakimkolwiek ograniczeniem- nawet kolarskiego odpowiednika brak.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że jakikolwiek inny scenariusz miałby prawo bytu. Pogoń za króliczkiem- rzecz wzbogacająca życie, lecz równie dojmująca, gdy ograniczenia ciągną w dół. Recz w tym, że Juventus jest jak wino. Zyskuje na czasie, dojrzewa z każdym kolejnym sukcesem, idzie w symbiozie z aforyzmem- co Cie nie zabije, to Cie wzmocni i stale rośnie w siłę. Jest mało równie hegemonicznych zjawisk sportowych jak dynastia z Turynu. Każda seria kiedyś umiera, coś się kończy, coś się zaczyna, jednak moje średnio-stare kości podpowiadają, że jeszcze trochę siwych włosów przybędzie De Laurentiisowi zanim na mecie Juve dojedzie za plecami rywali.  



Fino Alla Fine
Forza Juve



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz