wtorek, 28 lutego 2017

Powrót syna marnotrawnego. Pipita wraca na San Paolo

Pamiętacie Biblijną przypowieść o synu marnotrawnym? Jest ona na tyle uniwersalna by wpisać się w wiele nurtów zachowań człowieka, a jednocześnie sięga po broń dużego kalibru- wyrzutów sumienia. Zdrada, rozpusta, grzech ma wiele imion. Czy ktoś widzi Pipite męczącego się w koszulce Juve? Wzrokiem wodzącym za dawnymi kompanami? Cierpiącego bez Callejona, Hamsika, Hysaja lub Mertensa przy boku? Na insta już nowi followersi, na murawie nowa, jeszcze lepsza sfora. „Traktuje go ja syna, który mnie wku..ł”- sęk w tym, że syn nie czuje winny. Wbijający nóż aż po rękojeść w grudniu uwodnił, że propozycji z Turynu po prostu odrzucić nie mógł. Prędzej Wezuwiusz zgaśnie, niż kibice Napoli wybaczą zdradę swojemu dawnemu idolowi. Być może za kilka godzin przybędzie im kilka nowych powodów do nienawiści.

Nad Neapolem pojawił się smog, to dym z popielniczki Sarriego. Powodów do bonusowej paczki papierosów nie brakuje. Pozamiatane w lidze, Roma ucieka jakby przesiadła się do bolidu Mercedesa, w Lidze Mistrzów wojna na noże skończyła się mocnym krwawieniem, a żeby ciężkich potyczek nie było mało- do kipiącego wulkanu przyjeżdża wielkie Juve. Żarty się skończyły i sąd Boży jaki przyniosą najbliższe dni może okazać się bezlitosny. W przeciągu tygodnia Błękitni mogą polec na każdym froncie. Mało? Dorzućmy grzmiącego De Laurentisa i obraz tonącego okrętu jawi się w realnych kształtach. Duch święty drużyny Arka Milika i Piotra Źielńskiego rzucił kości: „Nie chcę kłócić się z decyzjami trenera, wolę zostawić to dla siebie. Sądzę jednak, że powinniśmy zagrać w inny sposób. Wysoki pressing nie jest dobrym rozwiązaniem na każdy mecz, taktykę trzeba zmieniać. Trzeba mieć przygotowane różne warianty, ale nie można trenować ich kilka dni przed Ligą Mistrzów.” Sarriemu obrywa się na każdym kroku, złe decyzję personalne, zła taktyka, złe ustawienie, za mało logiczne zachowanie na rynku transferowym również oberwał. Umówmy się, czas Manolo Gabbiadiniego w drużynie Napoli minął, a w Premier League błyszczy nawet Żaba z Interu.

Nowy Higuain z Belgii

W takiej atmosferze tylko wariat spałby spokojnie. De Laurentis znów pokazuje, że w klubie nie ma większych od niego. To nie Turyn, tutaj despotyzm trenera kończy się jak w serialu Gomorra. Być może stryczek nad Sarrim to zagrywka a`la vabank, presja jeszcze nikogo fizycznie nie zabiła. Wszystko się wali więc nie ma czego ryzykować, tym bardziej, że jakość piłkarska nie budzi dyskusji. Chyba wszyscy mamy świadomość, że po transferze Pipity na J-Stadium ofensywy obu ekipy zaliczyły krok w przód. Stara Dama dostała kata którego żaden szwadron śmierci nie pogardziłby, dla podopiecznych Sarriego nastała wielka improwizacja. Mertens jak Maradona, najlepszy z możliwych Callejon, Pan i Władca Hamsik- było czym straszyć i czym strzelać. Absencja Milika powoli przechodziła w zapomnienie, a temat nowego napastnika stawał się obojętny nie tylko dla postronnych.

Bardziej nauczyciel niż ojciec

Kto jak kto ale Maruzio Sarri ma prawo czuć się zraniony przez obecną gwiazdę Starej Damy. W kilka miesięcy stał się najważniejszym trenerem w karierze Higuaina. Argentyńczyk miał z miejsca wskoczyć w buty Cavaniego, szybko udowodnić, że w Madrycie wybrali nie tą dziewiątkę. Nazwanie pierwszych dwóch sezonów Pipity na San Paolo nieudanymi byłoby poważnym wykroczeniem. 17 i 18 bramek jak na początki z Serie A wygląda dobrze nie tylko na papierze. Brakowało jednak wyników drużyny, elektryzmu jakim błyszczał Urugwajczyk. Wydatek rzędu 40 mln zaczynał uwierać De Laurentisa, a Napoli traciło dystans do czołówki. Palacz w przeciwieństwie do swojego poprzednika wiedział czym zdobędzie serca kibiców. Taktyczna partyzantka, mniej kalkulacji więc fantazji, to od początku był związek pełen chemii. W tej radosnej wizji Pipita poczuł się jak u Pana Boga za piecem. 36 bramek w lidze zmieniło perspektywę i po raz pierwszy od kilku lat klub stał się za mały dla Pipity. Dom i „miłość” ojcowska okazały się niewystarczające. Dla kibiców Napoli Higuain był niczym wybawiciel, Krzysztof Kolumb w drodze do wyśnionego Scudetto z kraju Boga futbolu, człowiek mentalnością zbliżony do regionu. Dziś zdrada nad zatoką Neapolitańską przestała być kobietą, przestała być powodem do rozwodu, stała się spersonalizowaną przeszłością która dała o sobie znać w grudniu.

Przegrał z ryzykiem

Dziś obaj dżentelmeni podejdą do sprawy po męsku, bez sentymentów. Jeden zasmakował w mentalności Juve i chce kontynuować hegemonię, drugi traci grunt pod nogami a srebrna kostucha czyha. Sorry, taki mamy klimat mógłby powiedzieć któryś z poprzedników ale trudno nie dostrzec wzmożonej surowości w stosunku do rodowitego Neapolitańczyka., a jeszcze kilka tygodni temu było całkiem miło: „Styl Sarriego jest spektakularny, ale również może być ryzykowny i powodować przykre niespodzianki.” Pod wodzą Mazzarriego chaosu nie brakowało, za czasów Beniteza momentami było go na tyle, że nawet w obecnej Bologni nie poczuliby się nieswojo. Sarri to swój człowiek, człowiek z miasta, oddany regionowi, a zawód takiego boli jeszcze bardziej. W ten sposób Ojciec i Syn marnotrawny trafiają do jednego ogródka. Pierwszy może poczuć się zdradzony brakiem zaufania i odbieraniem autorytetu, drugi wraca do miejsca gdzie na nowo przywrócono mu wiarę w siebie, gdzie wskoczył na wyższy bieg i stał się czołową dziewiątką globu. Jak stwierdził Ivan Perisić w tej branży nie ma nic pewnego, idąc krok dalej nagle słowo zdrada zaciera się, dziś być albo nie być Sarriego osłabia kontekst powrotu Pipity do Neapolu. Życie toczy się dalej, a na Sao Polo mają wystarczająco problemów.

Wszystko albo nic

Po niektórych wypowiedziach Srebrnego Lisa może odczuć, że Marotta zrobił przysługę kupując Pipitę. „Higuain jest lepszy od Mertensa tylko pod względem ilości, bo strzelił więcej bramek, ale pod względem jakości, asyst i altruizmu, wybieram Driesa. Jest o wiele przydatniejszy dla drużyny od Pipity i w przeciwieństwie do Higuaina, gdy się złości to tylko na siebie, a nie na błędy popełniane przez kolegów z drużyny.” Magia Belga uleciała jak cały polot drużyny Napoli, wystarczyły dwie porażki by najatrakcyjniejsza drużyna na Półwyspie Apenińskim zadławiła się własną śliną. Powrót syna marnotrawnego może utracić cały swój Biblijny majestat. Jeśli Pipita nie okaże miłosierdzia to z początkiem marca drużynę Sarriego sięgnie coś gorszego od plag Egipskich- złość De Laurentisa.


Fino Alla Fine
Forza Juve

sobota, 25 lutego 2017

Zanim pokaże prawdziwą twarz. Conte i jego żołnierze na zwycięskiej ścieżce

Zapowiadano sezon stulecia, starcie elity trenerskiej, napompowanych wielkimi transferami „drużyn marzeń”, zemstę bogatych za upokorzenie malutkich na ziemi ojców futbolu. Gwiezdne wojny przepychem przekraczającej samej Ligi Mistrzów. Media kwiczące z zachwytu- Mourinho kontra Guardiola, Niemiec niosący nadzieje niczym mesjasz z krwi i kości dla miasta Beatlesów, ostatnie tango Wengera i ten który ni w ząb średnio pasuje do wyścigu szczurów w deszczowej Anglii. Miał jako pierwszy wypaść z karuzeli, rzucając z wściekłością w kąt swoje zabawki. Antek „Odbudowiciel” despotyczny, gruboskórny, zatwardziały w swych metodach i wyborach Włoch z prowincji Lecce uzależniony od pracy tak bardzo, że musi brać wspomagacze by zasnąć niegdyś zbawiał Sienę i Bari, dziś jakby od niechcenia i dla kaprysu sięga po mistrzostwo Anglii.


Dla zarozumiałej Anglii to już chleb powszedni, Premier League okupioną przez połowę świata zawładnęli Włosi, Ancelotti, Ranieri, teraz Conte, nic dziwnego, że włodarze Kanonierów pragnąc wygonić uschniętego Francuza marzą o prywatnym Mario-Italiano Allegrim. Póki co południowcem roku jest Rambo o posłuchu którego nie powstydziłby się sam Ojciec Chrzestny, klasyk od trudnych misji, gdyby działał w polityce byłby równie skuteczny co Ronald Reagan i Margaret Thatcher razem wzięci. Obejmując drużynę tuż po najgorszym sezonie w erze luksusu bogactwa miał jeden cel- wygrywać bo nic innego się nie liczy. Dla Juventich rzecz naturalna, doświadczamy tego od kilku lat i czujemy się jak w stanie naturalnym. Na Stamford Bridge wystarczył jeden sezon by zjawisko wygranego meczu stało się rarytasem. Prawdziwy mężczyzna bierze to co chce jak swoje. Porucznik Aldo Raine potraktował więc Premier League jak złote runo, ruszył bez zbędnych ceregieli, czarowania rzeczywistości, flirtu z mediami, gier psychologicznych- akurat to narzędzie pozostawił dla swoich podopiecznych.

Conte jaki jest każdy widzi, dla młodych adeptów psychologi świetny materiał na pracę dyplomową, dla przeciętnego 30-latka budzi nostalgię za latami 90-tymi. Dwunasty zawodnik- to brzmi słabo patrząc na ferwor emocji podczas ostatnich derbów Londynu. To człowiek z innej planety, potrafiący zaprosić dziennikarzy na piwo, wolny dzień spędzić na wypadzie jakże by inaczej piłkarskim, a jednocześnie myślami będąc przy najbliższym spotkaniu. Wiezień pasji a jednocześnie jej nadworny giermek. Chodząca perfekcja bez której nie znalazłby się w obecnym miejscu. Taki był w Bari gdy wygrał rozgrywki Serie B lecz nie chciał brać odpowiedzialności za drużynę gdy nie czuł wsparcia właścicieli, w Sienie, w której walczył z wiatrakami i w domu z wyboru gdzie materiał ledwo dawał gwarancję na pozycję tuż za podium, a ten skurczybyk zuchwale zdobył scudetto notując sezon bez porażki. Wielu wietrzyło fenomen Conte na słabości ligi włoskiej, w Europie szczytem możliwości był półfinał Ligi Europy. I może niegodzący się z ograniczeniami zanucił „Sky is no limit” stwierdził, że Włochy to już za mało.

Co najbardziej widać na tle pozostałych „wielkich”, którzy również odświeżyli pozycję coacha- ręka trenera. Podczas gdy Czerwone Diabły Mourinho rozpalają żar jakby czekali na przyjście Griezmmanna, a Obywatele grzebią się pomiędzy starym a nowym Manchesterem, The Blues wykorzystali kalkę, kopiując w wielu aspektach 1 do 1 styl poprzednich drużyn Włocha. Intensywność, walka na całego, niemal wzorowa organizacja gry, sztywna dyscyplina, naturalny kult zwycięstwa, naturalnym biegiem było również znalezienie nowego pupilka. Padoinem ziemi angielskiej został Victor Moses, do spółki z przeciętnością Serie A tworząc najrówniejsze wahadła w Anglii. Konsekwentnie budując filie Juve na obczyźnie znalazł nowego Vidala- Kante, by następnie wprowadzić swojego konika w życie- grę z trójką w obronie, kolejny raz trollując fanów Premier League- bo czy komuś udało się przetrwać w takim systemie?

Na jesień występy Chelsea miały w sobie więcej rock`n`rolla niż trasy koncertowe The Rolling Stones. Show oparte na totalnej masakrze rywala, brakowało jedynie kciuka cesarza Romana by oszczędzić niedobitków. Conte szybko zawstydził najsilniejszą podobno ligę świata, rywale przywykli do oglądania pleców Niebieskich, ci na złość skalpowali kolejnych rywali. Bestia Diego, Pedro z drugim życiem, reaktywowany Hazard, nawet David Luzi przestał być obiektem drwin. Jak to u gwiazd rocka nie obyło się bez poważnego kaca. Miesiąc miodowy Państwa Niebieskich spuentowano przepychanką z Diego Costą. I sam nie wiem czy bardziej dziwi fakt, że potrzeba było kilka miesięcy by pierwsze iskry poleciały czy wyjątkowa spolegliwość w stosunku do byłego gracza Atletico, w Turynie pluton egzekucyjny były już w gotowości.
Emocje to rzecz pewna dla tego Pana. Jego magia wykracza poza boiskowe metody, Conte wchodzi do głowy niczym demon, na nowo definiuje kluczowe pojęcia, w piłkarzu nagle powstają nadprzyrodzone umiejętności, a rzeczy mało realne stają się z czasem faktami. To trener który z piłkarskiego Pinokia zrobi Stradivariusa grającego pierwsze skrzypce, a z urodzonego buntownika Vidala pierwszego oficera gotowego na każdy rozkaz. Apacz z Lecce wcześniej czy później pokaże swoją ciemniejszą stronę. Łakomy na władzę i nie godzący się z kompromisem jest jak tykająca bomba. Autokrata budujący swoją armię bez względu na koszty, nie przebierający w środkach, gotowy wręcz siłą zmusić do najwyższego wysiłku. Być może popełniłem czeski błąd zestawiając w jednym szeregu Allegriego i pułkownika Kurtza. To obecny szkoleniowiec Chelsea wpisuje się obraz Czasu Apokalipsy, a ostatnia scena filmu jest mu pisana na koniec przygody na Stamford Bridge. Dla Bianconerich zawsze pozostanie człowiekiem który wyrwał Juve z marazmu przeciętności przywracając należyte miejsce. Być może dlatego każdy kibic Starej Damy czuje, że zwycięstwo Chelsea pod wodzą Conte to również triumf Juve.


Fino Alla Fine
Forza Juve


środa, 22 lutego 2017

Turyński Spartanin w opałach

Mało kto ma tak pod górkę w tym sezonie. Choroba synka, opóźnione wejście w sezon, a żeby nieprzyjemności było mało- kara za kłótnię z Allegrim. W piątkowy wieczór Leonardo Bonucci celebrował swój 300 występ dla Starej Damy. Szukał jak mógł czegoś po czym występ przeciwko drużynie Palermo zostałby zapamiętany. "Gol którego nie powstydziłby się Pirlo"- tak zdobędę Internety, bo przecież Sycylijczycy to żaden przeciwnik, pomyślał łapiąc oddech na chwilę przed wejściem na murawę. Skończyło się na głupiej bramce.. straconej w ostatniej minucie i awanturze z trenerem. Gorzki benefis podsumowujący pewną epokę w Turynie. Niegdyś łatwy do przejścia, tak że Rudnevs mógł urządzić sobie ucztę, dziś absolutnie jeden z najlepszych środkowych obrońców globu. Chłopak ściągnięty z Bari walczy niczym rasowy Spartanin, szkoda że również ze samym sobą. Fino Alla Fine w najgłębszym znaczeniu.

A miał być to piękny wieczór. Szybki gwałt mówili, trochę fajerwerków by nie marudzili, że tylko Romę i Napoli fajnie się ogląda, a po rozstrzelaniu rywala typowy rodzinny piknik. Jeszcze niech Benatia zagra! Niech się chłopina nacieszy. Tradycją tego sezonu w Turynie stało się psucie atmosfery zwycięstwa burzą w szklance. Gorszego momentu na eksplozję rozchwiany buntownik nie mógł wybrać. Zachowanie naganne- bez dwóch zdań. W oku mgnienia, Bonucci stał się kozłem ofiarnym despotyzmu Allegriego. Doigrał się obrywając za występki swoich kolegów i swój arogancki popis. Max wreszcie pokazał kto tu rządzi i jaki jest układ trener-piłkarz. I niby wszystko pięknie trzyma się kupi gdyby nie fakt, że doczekaliśmy się podwójny standardów. Dybala bez jakichkolwiek sankcji w kolejnym spotkaniu wychodzi w wyjściowej jedenastce, pyskówka Lichy`ego rozchodzi się po kościach, natomiast Bonucci ląduje na trybunach podczas meczu który może zadecydować o tym czy obecny sezon będzie oceniany lepiej niż pozytywnie. Oczywiście jego wybryk najbardziej uderzył urząd trenera, pomimo tego odczuwam brak konsekwencji, mniej równy musi przegryźć twardy kawałek chleba. Allegri tonuje nastroje, mami że Leo to inteligentny gość i zrozumie całą akcję, a poza tym sprawa została zamknięta. Typowa włoska rodzinna, dużo emocji, mało konkretów.
Od kilku miesięcy Leo zmaga się ze swoimi demonami. Zahartowany niczym najtwardsza stal, przełomem sierpnia i września stoczył najcięższy pojedynek swojego życia. Rywal którego żadne realia boiskowe nie są w stanie odzwierciedlić. Bój z przeciwnikiem którego nie można bezpośrednio pokonać przerażał. Bezradność i wydłużające się w nieskończoność dni oczekiwania tłumił w sobie, z miną wytrawnego pokerzysty jakby kompletnie kontrolował sytuację. Ta jak nauczył go Alberto Ferrarini- prawdziwy wojownik nie może okazać słabości. Nawet największy twardziel ma swoje słabsze momenty, gdzieś musiał dać upust ciężaru ostatnich miesięcy. Dziesiątki godzin spędzonych w ciemnej piwnicy, niezliczone ilości otrzymanych ciosów w brzuch, jakby ktoś nagle włączył światło, a czas stanął w miejscu.

Przygoda w Bari była jak prywatna "Niebiańska plaża"- zagadką o własnym ja, mógł tam albo przepaść albo wyrosnąć na obrońcę z najwyższej półki. Dla wychowanka Interu transfer do Treviso był naturalną koniecznością, na Stadion Giuseppe Meazza młodzi Włosi mają gorzej niż Kapustka w Leicester. Po całkiem udanym początku na boiskach Serie B przyszedł czas załamania, zagubiony, niepewny i budzący niepewność we własnym polu karnym. Do miana Pana Piłkarza dzieliła go przepaść. Urodzony w Viterbo defensor tracił grunt pod nogami. W odsieczy przybył wspomniany Alberto Ferrarini, człowiek którego mógł znienawidzić albo obarczyć najdziwniejszym uczuciem z jakim się spotkał- fascynacją osaczoną chorą charyzmą. Jak za dotknięciem magicznej różdżki ten sam Bonucci krzepł niczym mały Leonidas. 

Słabe początki w barwach Juve znosił dzielnie. Wprawdzie konkurencja była znikoma ale defensywa Starej Damy kulała bardziej niż kiedykolwiek (no ok, bywało gorzej, fakt). Jeszcze nieogarnięty i tak górował nad Rinaudo bądź Traore, powoli przekonując do siebie sceptycznych kibiców. Jako jeden z niewielu przeżył czasy Luigi Del Neriego przekuwając ówczesny chaos Bianconerich na osobisty sukces- wskakując do kadry Włoch. Dopiero przyjście Antonio Conte zmieniło Bonucciego w klasowego obrońce. Trafił swój na swego. Obaj wiedzą, że piłka jest dla prawdziwych wojowników, drani którzy muszą zostawić cząstkę siebie na boisku by spokojnie zasnąć. Dziś, Leonardo obok Marchisio i Chielliniego dziele zmierza do panteonu Turyńskich legend. Kres wielkiego Buffona zapoczątkuje nowe porządki, to Bonucci będzie dzielił i rządził w szatni Starej Damy. To pod jego komendą ma funkcjonować obrona post BBC. Może przez to całe halo z Allegrim razi każdego Juventino. Dowódcy nie przystoi igrać z generałem.


Ma coś w sobie z Ciro Ferrary, pewien respekt bijący poza boiskiem, nieco łajdackie spojrzenie, a przy tym wszystkim chłodny jakby kilka lat temu w tej ciemnej piwnicy stracił układ nerwowy. A jednak i jemu przytrafiają się słabsze momenty. Allegri bardziej potrzebuje Bonucciego niż kogokolwiek innego. Pomimo kilku błędów to wciąż najlepszy obrońca w lidze. Max uderzył w stół, zanim nie stracił kontroli nad drużyną pokazał miejsce w szeregu największemu wojownikowi. Psychiczne oczyszczenie jakiego dopuścił się Leo podczas meczu reprezentacji było jedynie oznaką kryzysu, to minionego piątku pękły wszelkie opory i zareagował na ciężar ostatnich miesięcy. Ten nieco pokraczny młody i obiecujący obrońca który dawał się ogrywać piłkarzom Lecha stał się zaporą nie do przejścia, nawet dla swojego trenera. Aż trudno uwierzyć jak wiele spotkań dla Juve rozegrał nasz wojownik, w pewnym sensie wkrótce zacznie na nowo swoją przygodę na J-Stadium.


Fino Alla Fine
Forza Juve 

wtorek, 21 lutego 2017

Następca Buffona a sprawa narodowa

Miejsce między słupkami w Juve- prestiż sam w sobie. Począwszy od legendarnego Gianpiero Combiego i Dino Zoffa kibice Starej Damy przyzwyczajeni są do pewności na pozycji bramkarza. Era Gigiego Buffona bogata w kilka tytułów mistrzowskich jeszcze bardziej podkreśliła rangę strategicznej pozycji. Wskoczenie w buty najwybitniejszego bramkarza XXI wieku, zaraz, zaraz pisałem o tym kilka tygodni temu. Odświeżając jednak wątek, jeden z ostatnich bastionów świętości calcio może paść. A wszystko przez robiącego furorę w barwach Romy naszego rodaka. Dla spokojności na wstępie podkreślę- źródło zdaniem wielu o dyskusyjnej jakości. Więc zaraz będzie można się rozejść.
Ten to potrafi wzbudzić emocje. Rozrzut opinii mniej więcej taki jak z ostatnią galą Grammy. W oczach przeciętnego kibica wciąż postrzegany przez pryzmat występów w Arsenalu. Daleki jestem od robienia z Wojtka bramkarza poziomem nie gwarantującym odpowiednią jakość. Ten sezon powinien utwierdzić chyba każdego kto wątpił w reprezentanta Polski. Solidny, pewny, wyciągający piłki z kategorii "nie do obrony", błędów szukać można jedynie w detalach- krótko ujmując "klasa światowa". Pozwolę sobie stwierdzić, że w obecnej formie Szczęsny należy do czołówki bramkarzy na Starym Kontynencie, z trudem przyznając- na chwilę obecną najlepszym w Serie A. Po takim sezonie powrót na ławkę Kanonierów byłby niczym zesłanie na Syberię, kara za grzechy które już dawno przeszły w zapomnienie. Niepewne jutro z jakim zmaga się Szczęsny głównie napędza medialne spekulacje. Przez kilka tygodni, wirtualnie Wojtek przybrał już kilka nowych barw klubowych ale dopiero teraz machina transferowa ruszyła na dobre. Media nad Wisłą uznały, że przyszła pora na przygodę Szczęsnego w Juve. Niezależnie od ilości prawdy w tejże spekulacji pomysł tak absurdalny, że trudno przejść obojętnie.

Może dla dziennikarzy w Polsce Buffon nie jest postacią mistyczną. Podejście do Serie A przez kilka lat rodzimych mediów było bliskie ignorancji więc spieszę z wyjaśnieniami drogi największy, a zarazem jedyny dzienniku sportowym w tym kraju. Następcą Buffona pełną gębą może zostać jedynie Włoch- to kwestia podtrzymania dominacji istniejącej już przed przyjściem Gigiego, rosnący w przeświadczeniu, że dostaje prezent od Boga, że lepszej fuchy nie dostanie i żadne gwiazdki z nieba Pereza bądź pieniążki Szejków tego nie zmienią. Punkt drugi, persona pasująca jak ulał, w Turynie gwiazdek brak, familia trzyma się dobrze w swoim sosie, a Wojtka w tym kwintecie po prostu nie widzę. Obcy twór budzący skazę już w samej wizji. Najbardziej obarczony estymą etat w calcio wymaga "dużego nazwiska" mało kto zadowoli się piłkarzem niechcianym w Arsenalu. Fame Donnarummy robi swoje, następca w kadrze Azzurri następcą w klubie. Scenariusz wręcz idealny dla Bianconerich, smaczków nie brakuje, a apetyt na pozyskanie największego talentu wśród bramkarzy wzrasta.

Nie osądzam sensacji "Szczęsny na celowniku Juve" w kategorii plotki. Zakładam, że szanowany dziennikarz nie narobiłby takiego szumu jedynie dla samej draki. Włoskie media milczą w temacie, zgodnie cytując doniesienia z Polonii. "Nowym Buffonem" miał być nomen omen zagubiony w Fiorentinie Drągowski, z bardziej wybrednych plotek na J-Stadium trafiali David De Gea lub Manuel Neuer. Prestiż niechybnego wakatu działa na wyobraźnie. Kibice śnią o Donnarummie w koszulce w biało-czarne pasy, ci bardziej stąpający po ziemi wierzą, że Marotta wyczaruje kolejny diament, talentem nie ustępującemu wychowankowi Milanu. Dominuje przeświadczenie, że z czasem następca dorośnie do roli ustępującej legendy. Szczęsnemu nie brakuje ani talentu, ani doświadczenia by bronić z powodzeniem dla Juve. Tegoroczny sezon udowadnia jak blisko są obaj Panowie pod względem sportowym. Wojtek mija się jednak z w tak wielu szczegółach z legendą Juve, że nawet Stanisław Lem miałby problem z ideą Polaka w bramce Starej Damy.

Tak o to wracamy do przykrego wniosku, że znalezienie następcy Buffona graniczy z cudem. Donnarumma lub... alternatyw brak. Kapitalna dyspozycja rodaków na Włoskich boiskach cieszy, miło że po latach posuchy lat 90-tych i początku XXI wieku nasi stranieri stanowią o sile Serie A ale nie dajmy się zwariować. Przy całym szacunku dla Szczęsnego i równie imponującego występami dla Empoli Skorupskiego, jego potencjalna obecność w Juve bardziej przeraża kibiców Starej Damy niż Romy. Miło by było oglądać reprezentanta Polski w barwach swojej ukochanej drużyny, jednak świętości nie można zastąpić bramkarzem nawet tak dobrym jak Szczęsny. Potrzebujemy to "coś więcej" niż klasa czysto piłkarska. 


Forza Juve
Fino Alla Fine




poniedziałek, 20 lutego 2017

Dr. Jack, Mr. Hyde- czyli Max Allegri u mnie na kozetce

Mam problem, wszyscy mnie wkur..ą”- Leo, Lichy, Paulo, jutro kolejnemu się oberwie. Stres zbiera żniwa, ktoś tu nieradzi sobie z presją bądź poczuł, że w Juve wszystko ma chodzić jak w Szwajcarskim zegarku, pod moje dyktando, tak jak chce albo „wpier..l”. Allegri ma jasną wizję swych rządów na J-Stadium. Chce panować niepodzielnie na wszystkich frontach. Głupio stracona bramka- furia, oddanie przewagi przeciwnikowi- furia, głupie podanie- wielka furia. Powodów do irytacji całkiem sporo, a i sami zawodnicy szukają zwady. „Czasem mam ochotę komuś przy..lić”- groźby naruszenia cielesności czterech liter padały w Doha, Bóg jeden wie co się działo w zaciszu czterech ścian szatni. Sztuka perfekcji zabija swojego artystę, nasz Dante Alighieri zbliża się do swojej, prywatnej Boskiej komedii. Jeśli nie przyhamuje, to zamiast kolejny skalpów będzie cisza żałobna, zamiast próśb o pozostanie, skończy jak Jagna w „Chłopach”.

Klasyczne rozdwojenie jaźni. Z jednej strony flegmatyczny jak książę Karol, może przez te plotki łączące z przejęciem Arsenalu, z drugiej Mel Gibson z Furii. Allegri popada w psychozę zwycięstwa, gdy oddala się ono choćby na milimetr odzywa się mały król Ubu. To taka Turyńska choroba, Dybala eksplodował gdy przedwcześnie musiał zejść z boiska, Lichy dołączył się do wcześniejszego trendu, Chiellini notorycznie olewa zaczepki swojego coacha, a na dobitkę Leo podczas swojego benefisu jawnie wymienia ciosy z naszym nerwusem. Był już taki co chciał być większy od każdego kto się nawinie i niczym Pułkownik Kurtz tworzyć swoją autokratyczną Republikę. Różnica jest taka, że za Antonio Conte szli wszyscy żołnierzy, równo, zgodnie z rozkazami, czy za Allegrimi wszyscy ruszyliby na wojnę? Wątpię.

Trochę mięsa nie zaszkodzi. Na samych warzywach daleko nie zajedziemy. Stricte męskie zwroty jak „spiedalaj”, „wal się”, drogi per „chuju” są w tej branży na początku dziennym. Weganie są ok, nawet Clint Eastwood wozi się na zielonych. Piłka nożna roi się od Wójcików, praktykujących Zarzecznych, ludzi z łaciną za Pan brat. W parlamentarnych słowach nie zawsze można upchnąć ciężar emocjonalnych uwag, bądź subiektywnych spostrzeżeń. Widzicie trenera Probierza delikatnie pouczającego przy linii bocznej? Sielanka nie służy, stwarza iluzję pewności, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a piłka bywa przewrotna. Tak więc, swoisty strzał na otrzeźwienie zawsze mile widziany. Jedna „kurwa” krzywdy nikomu nie zrobi, Ba! Nawet oczyści atmosferę. Całe zło zaczyna się gdy zapada cisza. Ludzie nie wchodzą sobie w drogę i jak Pep Guardiola żyją w kokonie bezpieczeństwa.

W Turynie iskrzy od kilku tygodni. Piłkarze narobili sobie poruty niepotrzebnymi porażkami na wyjazdach, czarę groszy przelała klęska w starciu o Superpuchar Włoch. Teoretycznie ostatnie spotkania nie budzą zastrzeżeń w koncentrację i zaangażowanie Bianconerich, wszak reakcję Lichtsteinera i Dybali świadczą o woli walki. Stara Dama uzależniona jest od zwycięstw, wirus przenosi się na każdy element machiny. Każdy ma świadomość o co walczymy tego sezonu i niepotrzebne darcie kotów wprowadza dodatkową falę napięć. Zbiorowa przypadłość wielokrotnie podnosiła drużynę, rok temu doprowadzając do rzeczy praktycznie niemożliwe, obrony mistrzostwa. Taki mamy klimat.

  Ale skoro warujemy to na całego! Starcie z Leonardo Bonuccim można traktować jako wybryk bogactwa, klasyczne szukanie dziury w całym. Mecz wygrany, obraz gry całkiem udany, głupio stracona bramka- zdarza się, jednak dla Maxa to za mało. Oberwało się człowiekowi który tamtego wieczoru obchodził swoje prywatne święto. Można było odpuścić, puścić w niepamięć, wyczulić przed błędami podczas odprawy przed środową potyczką. W gorącej wodzie kompany Toskańczyk nie czai się, dla niego brak perfekcji jest grzechem śmiertelnym. Urodzony w mieście komunistów zbyt często płonie z frustracji, jakby czynniki ludziego błędu nie miał prawa bytu. Jak zauważył Miralem Pjanić- Juve to klub na serio, w innej części Włoch nie było by sprawy, jednak jesteśmy w Turynie, w klubie którym liczą się tylko zwycięstwa. Wniosek jest prosty- rozgrzeszamy obu Panów.

To nie siatkówka. Fochy są tak na miejscu jak forma piłkarzy Bologni, wojskowa musztra w określonych proporcjach ma rację bytu, oby tylko Allegri nie przesadził. Daleko mu do tyranii a`la Felix Magath, ale zdecydowanie bliżej niż do ciepła Tadeusza Pawłowskiego. Tocząc swój wewnętrzny spór spycha na bocznicę zapomnienia tego typka który kompletnie bezpłciowo przeżywał marazm Milanu. Pobyt w Turynie zmienił Allegriego, stał się draniem nastawionym tylko na jedno- zwycięstwo, przesiąkł Juventusem jakby był tu od kilku dekad. Strach pomyśleć co będzie po kolejnych 300 meczach na ławce trenerskiej. 
 


 
Zanim Allegri zamieni się w Conte i rozpocznie swoją własną wojnę mam nadzieję, że będziemy bogatsi o kilka kolejnych tytułów. Niemal pewne jak Amen w pacierzu, jeśli chcesz utrzymać się na szczycie to musisz zapłacić cenę sukcesu. Dlatego Panie Allegri, mam pewną radę od Pułkownika Kurtza: „Koszmar i paniczny strach są twoimi przyjaciółmi. W przeciwnym razie stają się wrogami, których należy się bać. Prawdziwymi wrogami.”



Forza Juve
Fino Alla Fine


piątek, 17 lutego 2017

Ziemia obiecana- Stara Dama idzie po swoje

Pięć z rzędu tytułów mistrzowskich, dorzucone dwa puchary kraju. Nawet najwięksi rywale nie mają wątpliwość, że żyjemy w erze wielkiego Juve. Dominacja na krajowym podwórku od zawsze leży w gestii Starej Damy ale do pełni glorii chwały brakuje zuchwałego triumfu na arenie międzynarodowej. Za kilka lat, taki komentator Eleven stwierdzi: "To było wielkie Juve ale w Europie nic nie ugrali, za to Inter Mourinho w jednym sezonie zdobył wszystko co się da". To byłby niewątpliwy rys w rozdziale Allegriego jak i klubu, sama Serie A to już za mało. Pomimo niezaprzeczalnego faktu, że kolejne scudetto przychodzi z większym trudem należy (nie lubię tego słowa w kontekście sportu) oczekiwać postawienia kropki nad "i" w postaci upragnionej Ligi Mistrzów. 



Berlin 2015, Stara Dama po raz szósty przegrywa w finale Ligii Mistrzów. Górą nie do zdobycia okazała się tym razem Duma Katalonii. Goryczy porażki nie osłabia fakt, że dwa lat temu podopieczni Luisa Enrique grali piłkę nie z tej ziemi. Za dużo tych przegranych finałów, od pamiętnego Wiednia, wróć- Rzymu i wydartego po rzutach karnych triumfu minęło ponad 20 lat. W tym czasie, Stara Dama przeszła przez wrota piekła Serie B i z wielkim przytupem odbudowała swoje Królestwo na ziemi Włoskiej. Wspomniany finał był pierwszym jaki zapadł mi w pamięć, jako trzydziestolatek nadal mam w głowie drużynę Lippiego, przesyconą Włoskim temperamentem, kipiącą wielkimi osobowościami i kagańcem taktycznym. Tamten Juventus różnił się diametralnie od obecnego. Pozbawiony zabójczego ataku, grający twardy i bezkompromisowy futbol, w rodzimej lidze uznający wyższość Milanu. Drużyna grająca mocno przemyślaną piłkę i jedynie wyrafinowanie budzi podobieństwo z obecnym Juventusem.

Ciężko przełożyć hegemonie z Italii na Europejskie warunki. Scenariusz dobrze znany, puchar niemal na wyciągnięcie ręki, niemal witający się z gąską Bianconeri. Tak było gdy w Amsterdamie górą byli Królewscy, a Stara Dama padła od własnej broni, w Monachium choć Juve miało wszystkie argumenty by trzeci raz podnieś w górę puchar stworzony przez Jörg Stadelmanna, w Manchesterze gdy tego ciepłego wieczora Nelson Dida wyrósł na Boga, a kulejący Serginho uzupełniał nutę dramatyzmu. Przeklęta kartka Nedveda w półfinale, katastrofalna pierwsza połowa w finale z BVB bądź szalenie wyrównane finały z Realem i Milanem. Nawet Adaś Miałczyński miałby dosyć.

Bianconeri stali się liderami wśród przegranych finalistów. Na dobitkę w międzyczasie gabloty w Mediolańskich klubach (głównie jednego) znaczne powiększyły europejskie kampanie. Retoryka Berlusconiego o DNA europejskim Rosonerich opierała się na suchych faktach, druga część stolicy Lombardii skorzystała na geniuszu Special One. Juve pomimo świetnych sezonów, jakości czysto piłkarskiej, doświadczeniu i poważnych osobistości na ławce trenerskiej powielali ten sam schemat mistrzostwo Serie A i niesmak po przygodzie w Lidze Mistrzów. Jakby banał, że nie można mieć wszystkiego w życiu musiał w przypadku Starej Damy dawać o sobie znać.

Żadna passa nie trwa wiecznie. Allegri przebił już Conte na europejskiej arenie. W przeciwieństwie do obecnego coacha Chelsea potrafi grać nie tylko w rozgrywkach ligowych. Berliński finał osiągnął na samych oparach. Ostatnie tchnienie Pirlo, chimeryczny do cna Morata i ostatni Mohikanin Tevez. W teorii miał być to sezon strażaka z obroną Częstochowy przed rozpędzoną Romą i napaloną sforą z Neapolu. Rok po dramatycznej klęsce z Galatasary i przytłaczającej niemocy w półfinale Ligi Europy jakby od niechcenia Stara Dama weszła na ostatnią prostą. Zabrakło argumentów, siły rażenia na poziomie rywala, a może po prostu o szczyt piłkarskiej perfekcji Barcelony rozbiłby się każdy.

Teraz ma być inaczej. Od początku sezonu wszyscy głośno mówią o Lidze Mistrzów. Nie po to Marotta rozbił bank, podczas gdy w Serie A wystarczyło nadal co niedzielę drobnymi kłaść na tacę. Tak silnej drużyny w Turynie nie było od czasów Lippiego i jego machiny z sezonu 2002/3. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak więc w Turynie stwierdzili, że danie główne już nie wystarczy i po latach diety należy wreszcie sięgnąć po deser. Sęk w tym, że Liga Mistrzów to specyficzna piaskownica. Można wygrać rozgrywki notując katastrofalny sezon w rozgrywkach ligowych- patrz Chelsea, Liverpool, Real w 2001 roku. Można przejechać się w jednym spotkaniu przekreślając całą kampanię- klęska drużyny Guardioli w Mediolanie, na wulkan zwalać wszystkiego nie można. Futbol pozbawiony jest logiki, rozgrywki międzynarodowe są empirycznym dowodem na tą tezę.

Dominacja w lidze i bogactwo składu, Allegri został rozpieszczony i nie będzie mógł tym razem powołać się na krótką ławkę, brak amunicji z jakim zmagał się Conte (epicki atak w dwumeczu z Bayernem) czy też brak doświadczenia. Oczywiście, do finału pozostało kilka tygodni, a w tym świecie poza Arsenalem nic nie jest pewne. Plaga kontuzji w poprzednim roku zabiła Bawarczyków, zmęczenie materiału zabrało historyczną szansę Barcelonie. Wątpliwości nie brakuje, czy nowe ustawienie sprawdzi się w Europie, czy Pipita nauczy się wreszcie Ligi Mistrzów, czy i tym razem klątwa finału nie powróci, a może rzeczywistość brutalnie sprowadzi Starą Damę na boiska Serie A. Usprawiedliwieniem nie będzie ligowy kalendarz bądź presja rywali, przynajmniej na razie sytuacja z grą na kilku frontach jest przyjemna. Bianconeri mają swoje „5 minut” kiedy jeśli nie teraz? Buffon nieubłaganie zbliżający się do emerytury, atak przewyższający marzenia sprzed kilku lat, Juve swoim potencjałem przewyższa aż nadto całe calcio, wieloletni casus Bawarczyków którzy przekuli dominację w Bundeslidze w starciu z Valencią. Teraz czas na Ciebie Stara Damo.

Do starcia z FC Porto gracze Juventusu podchodzą w roli faworyta. Oczekiwania są klarowne, awans to obowiązek i żadne „ale” nie pomoże jeśli podopiecznym Allegriego podwinie się noga. Z kreowanym nowy, cudownym dzieckiem Portugalskiej piłki w postaci- André Silvy, stabilną defensywą, zaklętą twierdzą w której bestialsko rozszarpane zostały Lisy i wrodzoną sposobnością gry w Europie- spacerku nie będzie. Umówmy się, Porto to nie ekipa na poziomie Bayernu, można było trafić gorzej, a Juve przy zachowaniu dystansu obiektywizmu, potencjałem nie ustępuje najpoważniejszym kandydatom do triumfu. Dlaczego tym razem może się udać? Po pierwsze, odpowiednia jakość, po drugie- atak o którym z czystym sumieniem można napisać- czołówka na Starym Kontynencie, doświadczenie, siła drugiej linii, olbrzymia elastyczność, wyrafinowanie niezbędne by nie dać się rozłożyć przy braku koncentracji. Tak, Juventus może, przynajmniej w teorii. 

W idealnym świecie, co najmniej półfinał byłby pisany Starej Damie, ale rzeczywistość rzadko bywa bliska wyobrażeniom tak więc europejska kampania Juve może nie doczekać wiosny. Pompowanie balonika jest zasadne, Juventus zawsze celował w najwyższe cele, drużyna Allegriego za kilka lat będzie oceniana nie tylko przez pryzmat dokonań ligowych, tutaj mamy jasność. Dla Chielliniego, Buffona, Marchisio, Barzagliego to kwestia dopełnienia kariery, by po zawieszeniu korków nie było żalu. Łatwo popaść w samozadowolenie, nomen omen sidła cynizmu który stanowi o sile Starej Damy, być może przez to z chłodem przyjmuje perspektywę triumfu w Champions League. Jak stwierdził Claudio Marchisio- zwycięstwa uzależniają, stają się najsilniejszym narkotykiem, nie dajmy się posłać na odwyk. #JuveMusisz


Forza Juve
Fino Alla Fine

wtorek, 14 lutego 2017

Najedzony bramkami.. czyli jak Higuain za nic ma dietę.

 Krótki przepis na snajpera z prawdziwego zdarzenia? Wielcy napastnicy noszą głowę wysoko, za nic mają krytykę i równie celnie jak do bramki potrafią operować ciętą ripostą. Egocentryzm i niechęć do wszelkiej uległości krzepi z każdą kolejną bramką. „Kluczem do wielkości jest pokora” - wypalił swego czasu Roberto Baggio, oto w opozycji do wąskiej definicji napastnika przez duże „P” stawali w kolei kolejni bombardierzy Serie A. Od czasów Davide Trezeguet kibice Starej Damy doczekali się wreszcie napastnika z prawdziwego topu światowego. O ile Carlos Tevez robił różnice, a Alvaro Morata miewał odświętne przebłyski geniuszu to dopiero napastnik rodem z francuskiego Brestu przejął schedę po najlepszym stranierim w historii Juve.

Potrzebujemy klasycznej maszyny do strzelania- taka idea przyświecała w upalny dzień gdy możnowładni zarządcy Juve zdecydowali się wprowadzić w życie szatański plan. Fortuna jakiej włoska piłka nie widziała od czasów szalonych transakcji z Christianem Vierim bądź koncepcji wielkiego Lazio gdy Sven-Göran Eriksson urządził prywatne eldorado wydając bez zastanowienia kolejne miliony, na listach przebojów hulały dziewczyny ze Spice Girls, a Eros Ramazzotti uwodził kolejne naiwne niewiasty. 94 mln, niemal milion euro za każdy kilogram. Z miejsca, deal Pipity stał się najbardziej kontrowersyjnym ruchem Marotty. Niechętny na wydawanie wielkich sum na jednego piłkarza, chwilami skąpy jakby w metryce urodzenia miał wpisany Kraków. Obiegowa opinia nie pozostawała złudzeń- Moratta nie potrafi robić wielkich transferów do klubu. Ale skoro przyszła ochota na wisienkę na torcie i sakiewka z Manchesteru była w drodze to dlaczego nie?

Wybór Higuaina był skrajnie prostolinijny. Do Turynu miała trafić „dziewiątka” z najwyższej półki, z wiadomych powodów szanse na pozyskanie Lewandowskiego lub Luisa Suareza można było odłożyć między bajki. Jedynym dostępnym na rynku, a zarazem do granic możliwości przyswojony do realiów Serie A był właśnie ówczesny gracz Napoli. Marotta był pewny swego- „Higuain to mój najlepszy transfer”. I nawet każda kolejna fotka ciężkiej wagi nie była w stanie osłabić entuzjazmu. Odrzucając ojcowską miłość Sarriego, Pipita wydał na siebie wyrok „Syna Marnotrawnego”. Idąc drogą Roberto Baggio dołączył do największego wroga po to by dłużej nie oglądać cudzych triumfów i samemu zdobyć piedestał. 

Rola Pipity na J-Stadium nie wymagała jakiegokolwiek doprecyzowania. Strzelać seriami, robić różnice, najprościej- przenieś kipiący Wezuwiusz do stolicy Piemontu. Zganiając parol na szóste z rzędu a pierwsze dla samego zainteresowanego Scudetto, Higuain szybko odnalazł się w nowych butach- 18 bramek w 24 spotkaniach Serie A robi wrażenie. Począwszy od debiutu z Fiorentiną po ostatnie bramki z Cagliari pewna rzecz pozostała niezmienna, instynkt mordercy żywcem wydarty z Neapolu. Higuain w krótkim czasie obalił mit fenomenu poprzednich dziewiątek w Turynie. Z całą sympatią dla Moraty lub Zazy, dziś z rumieńcami oświeconego innowiercy możemy doświadczyć typowego człowieka od strzelania bramek. Abstrahując od liczb i statystyk, Pipita nie traci polotu na wrażeniach wizualnych, mamienia rzeczywistości bądź autokreacji napastnika kompletnego. Jaki jest Higuain? Każdy widzi- gruby, skuteczny, robiący po prostu „swoje”. 
Gole na miarę 3 punktów w kluczowych spotkaniach z Torino, Romą bądź Napoli zamknęły usta ostatnim krytykom. Higuain nie strzela w ważnych spotkaniach? Miód dla uszu niemal jak złoto ustna polemika Nainggolana. Pipita jest jak ostatni album Franka Oceana, niepozorny, jakby nieobecny i pozostawiający po sobie wrażenia przeciętności z ukrytym bogactwem. Momentami jak słoń w składzie porcelany dający powód by powątpiewać w jego właściwe proporcje wagowe, marnujący setkę jakby to był kolejny, nudny trening by kilka minut później przypomnieć dlaczego należy do światowej czołówki wykorzystując ćwierć sytuacji a`la Mateusz Święcicki. Błysk który za rzadko gościł w szeregach Bianconeri w ostatnich sezonach. O Higuanie nie mówicie tyle co o Icardim, jego występy nie budzą takich emocji jak show Mertensa, a i Edin Dzeko częściej spotyka się z pochlebnymi recenzjami.
Taki urok Pipity. Nie czaruje, nie notuje spektakularnych występów, robi to po co został sprowadzony do Turynu. Na pozór nic wielkiego, jednak warto się oprzeć na suchych liczbach. Od 40 lat żaden napastnik Starej Damy nie trafiał częściej do bramki rywali niż Pipita, kwestią czasu jest przebicie dorobku z debiutanckich sezonów Teveza i Dybali. W pozorowanej ciszy i skromnej finezji spłaca się z każdą kolejną zdobytą bramką. Świetny dorobek z poprzednich rozgrywek postawił wysoko poprzeczkę określając możliwości Argentyńczyka i chyba mało kto wierzy w powtórkę z rozrywki. Jeśli jednak Pipita dorzuci do swojego warsztatu skalpy w Lidze Mistrzów już nikt nie stwierdzi, że brakuje mu czegoś.

Przejście Higuaina do Turynu stało się największym wydarzeniem XXI wieku na włoskich boiskach. Bezstronni fani calcio mogli wreszcie poczuć to co czują sympatycy Premier League lub La Liga każdego lata. Dla koalicji Anty-Juve Higuain w koszulce Starej Damy zabija widowisko. Transfer z serii zapewnij sobie mistrzostwo, coś jak Van Persie w MU bądź Lewy w Bayernie. Odbiór poczynań Higuaina jest co najmniej przychylny. Rozpieszczony w gronie świetnych pomocników, a Icardi niczym Rambo zrzucony do dżungli. Nie łatwo zaskarbić sobie uznanie piłkarskiej Italii. Patrzący jednak na Pipitę podnoszącego scudetto Aurelio De Laurentii będzie miał kolejną drzazgę w oku, a w Rzymie przeświadczenie, że marzenie o mistrzostwie było jedynie miłym snem.



Fino Alla Fine
Forza Juve

środa, 8 lutego 2017

Otwierajcie szampany! Juve uwalnia się od zbędnego balastu

Bracia i siostry! Wszyscy zrzeszeni wspólnotą juventino oto nadszedł ten dzień. Anderson Hernanes de Carvalho Viana Lima zwany potocznie Hernanes`em opuszcza J-Stadium, co dla wielu z Was zapewne oznacza powód do świętowania. Kamień z serca spadł również mi, ubytek sportowy znikomy, w zasadzie na poziomie występów Brazylijczyka w barwach Juve, a parę milionów euro można odłożyć na letnie zakupy. Jeszcze parę lat temu były już zawodnik Starej Damy uchodził za czołowego piłkarza na swojej pozycji w Serie A. Dziś żegnany z pocałowaniem ręki. Dlaczego przygoda stałego bywalca kpin, mało wysmakowanych memów i ławki rezerwowej z góry skazana była na klęskę? Cóż, przeznaczenia nie oszukasz...
Bez owijania w bawełnę. Hernanes w barwach Juve miał jak u Pana Boga za piecem. Trochę sobie pograł, posmakował przygody Ligii Mistrzów i co najważniejsze mocno wzbogacił stosunkowo ubogą w dokonania kartotekę sukcesów. Kto by nie chciał przytulić bez wysiłku Scudetto i Copa Italia, dzielić szatnię z graczami pokroju Gigiego Buffona, Pipity bądź Leo Bonucciego, w dodatku za niezłą pensję. Niejaki Padoin, nigdy nie wychodził przed szereg. Od początku wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z notabene graczem pokroju swojej byłej drużyny. Conte potrzebował uniwersalnego plastra, Simone gwarantował takie usługi. Przypadek Hernanesa jest zgoła inny. Szykowany do pierwszej jedenastki, z konkretnie przypisaną rolą na boisku. Ograny w realiach calcio, z wyrobioną marką w barwach Biancocelesti i łatką biegającej przeciętności zaskarbionej dzięki występom w drużynie Interu. To nie mogło wypalić...

Hernanes stał się kozłem ofiarnym wpadki transferowej Moratty. Plan na pozyskanie latem 2015 roku trequartisty brutalnie zweryfikował rynek. Z parapetówki u Draxlera pozostał wilczy humor na Twitterze, równie obiecujące wówczas alternatywy z trudnych do wyjaśnienia przyczyn zaprowadziły Starą Damę do Mediolanu. 11 mln i niechciany na San Siro pomocnik wydawał się skrajnie oszczędnościowo-przyziemnym rozwiązaniem. Hernanes miał dać większy komfort w środku pomocy, Allegriemu umożliwić grę na wcześniej wspominanego trequartiste. Chyba sam Marotta nie wierzył w taki scenariusz, mając na uwagę skok jakościowy jaki jest głównym motorem napędowym każdego mercato pozyskanie Brazylijczyka można traktować jedynie w kategorii uzupełnienia kadry. Transfer stricte pasujący do kampanii z czasów Lugi Del Neri`ego i nadmuchany stranierich a`la Jorge Martinez.

Tak więc twór- Juve i Hernanes było związkiem dwóch prędkości. Drużyna po świeżym liftingu z piłkarzem niechciany przez kibiców, niespecjalnie wnoszącym jakość do zespołu. Bilans wychowanka São Paulo dla Starej Damy- 32 spotkania we wszystkich rozrywach i 2 bramki nikogo nie przekona. Z błyskotliwej szybkości, charakterystycznej dla Canarinhos łatwości prowadzenia piłki, atomowego uderzenia zostały jedynie urywki na YouTubie. Stary Hernanes potrafił zaskoczyć rywala, momentami gwarantował różnice upoważniającą do porównań z słynnymi rodakami, ot taki Hamsik po kilku głębszych.

„Prorok” w koszulce Juve wyglądał jak dziecko we mgle. Skrajnie bezproduktywny, nieporadny, klasyczny przykład jeźdźca bez głowy. Wprawdzie okazji do wykazania było niewiele ale sam zainteresowany nie dawał powodu by częściej gościć w wyjściowym składzie. Z meczu na mecz jedynie utwierdzając przekonanie, że trafił do Turynu przez pomyłkę. Być może nie pasował Allegriemu, a konkurencja okazała się szklanym sufitem. Gość który przez kilka sezonów był filarem Lazio przegrywał z kim popadnie. Taki Hernanes spokojnie mógłby grać amanta w telenoweli, zaistnieć w polityce gdyby poglądy okazały się mniej bezpłciowe od posiadacza lub zostać bożyszczem gospodyń domowych. Zakładam, że prawie każdy przymierzany pod koniec sierpnia 2015 do Juve od Vazqueza, Soriano po Witsela i Januzaj`a, dałby więcej drużynie, a przynajmniej w ocenach po meczowych byłoby nieco więcej kolorytu.

Anemiczność wyśrubowana do granic absurdu, coś jak wers „O północy chodźmy na dach”, nijak mająca wartość samą w sobie. Mało kto spodziewał się wielkich pozytywów z tego transferu ale jego irracjonalność przebiła wszelkie oczekiwania. Po piłkarzu aż nadto doświadczonym również na poziomie reprezentacyjnym można było spodziewać się czegoś więcej. Wkład Hernanesa w ostatnie Scudetto był równie mizerny co dokonania Cezarego Trybiańskiego w NBA. Generalnie odbiór byłego reprezentanta Brazylii byłby inny gdyby nie fakt, że przybył w miejsce obiecanego trequartisty, ogryzek zamiast jabłka musiał rozwścieczyć. Zamiast zastrzyku ofensywnej alternatywy dostaliśmy piłkarza mentalnie zawieszonego w czasie, konkretnie we własnym samochodzie gdy ze łzami w oczach żegnał się z kibicami Lazio. Z każdym kolejnym meczem udowadniający że Juventus był zza wysokim koniem. To żaden wstyd, można przybić piątkę Marco Boriello lub Mauricio Isli. Niewykluczone, że w Państwie Środka, wśród biegających Pokemonów „Prorok” wróci na właściwe tory, bo jeśli nie uda się zrobić furory w Chinese Super League to na karierę donżuana będzie już za późno.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Anderson Hernanes Lima (@hernanesoj)




Forza Juve
Fino Alla Fine