piątek, 27 sierpnia 2021

Nie płaczę za Cristiano... ale żal mi Ronaldo

 

Wszystko ma swój koniec, a rok 2021 jest tego najlepszy przykładem. Koniec panowania Starej Ziemi na włoskiej ziemi, kres rządów Zbigniewa Bońka na krajowym podwórku, ostatni taniec Messiego w Barcelonie i pożegnanie z koszulką w czarno-białe pasy przez Cristiano Ronaldo. Było to kwestią czasu, wisiało w powietrzu jak bramka Serigio Ramosa w finale Ligi Mistrzów w Lizbonie. Po tłustych latach, przyszła posucha, kolejne scudetto było równie odległe co awans Polski na Euro. Dla piłkarza... wróć, dla takiego ego jakie posiada Portugalczyk każde miejsce poza pierwszym nie jest dopuszczalne. A skoro dla sterników Juve miniony sezon skończył pewną epokę to czas napisać kolejny, piękny rozdział, sęk w tym, że już innym piórem. Ktoś może rozpaczać bo największa gwiazda zespołu odchodzić za pięć dwunasta ale czy naprawdę jest sens?

 

Trzy lata temu większość z nas (bo zakładam że jeśli tu trafiłeś to jesteś kibicem Juve) radowała się z największego transferu w historii Serie A. Jeden z najlepszych piłkarzy świata, prawdziwa legenda, triumfator... można by tak wyliczać przez kilka linijek. Ale wystarczy napisać dwa słowa- Cristiano Ronaldo. Transfer budził nadzieje jak i obawy. Bo czy w wyrafinowanej machinie Allegriego odnajdzie się człowiek, który gra dla oklasków i uwielbienia? Czy były gracz Realu będzie skory do pressingu przez większą część spotkania bo liczy się tylko zwycięstwo a nie jego rozmiar? Czy uzna podstawową kwestię, że nie każdy będzie harował na jego konto? No właśnie, bywało różnie.

Przygoda Ronaldo w Juve to ciągłe wzloty i upadki. Od euforii jak piękne gole, seria kolejnych spotkań z bramkami na koncie i kolejnymi pucharami w CV po nieudolne przygody w Lidze Mistrzów i katastrofalny miniony sezon. Oglądając drużynę Pirlo nie mogłem odrzucić wrażenie, że to ostatni sezon Portugalczyka. Nawet gdy awans do CL stał się faktem byłem pewien- On odejdzie.

Dziwiła mnie cisza w obozie Ronaldo. Podczas gdy piłkarski świat żył kolejnymi doniesieniami o transferach PSG, powrocie Lukaku do Chelsea lub hitowej przeprowadzce Grealish`a w Turynie wszyscy skupili się na Locatellim. Teraz doświadczamy efektu ciszy przed burzą.  Prawdziwe trzęsienie ziemi właśnie opanowało Allianz Stadium. Odejść Ronaldo z jednej strony mocno zwalnia nadwyrężony budżet z kolejnych wyrzeczeń i ciągle zaciągania pasa (co może chociażby zaowocować większą swobodą w negocjacjach w sprawie nowej umowy Dybali), a z drugiej wywołać pustkę. Wiekowy Ronaldo to nadal wielki piłkarz, nie trzeba tego udowadniać liczbami, wystarczyło włączyć tv i zobaczyć końcówkę meczu z Udine. Wejść Ronaldo nie zmieniło gry, ale gdyby nie kilka centymetrów zapewniłoby trzy punkty na inaugurację. Jak mało kto potrafi robić różnicę, dawać wartość dodatnią która w wyrównanym meczu ma decydujący wpływ. Ale Ronaldo to także irytujące nieskuteczne dryblingi, seryjnie marnowane rzuty wolne, irytacja udzielająca się na całą drużynę i czysty egoizm podcinający skrzydła innym.

W jego odejściu dostrzegam serię szans. Że choćby dwie- trzy bramki wpadną z piłki stojącej przed polem karnym, rozwój Chiesy i Kulu nie będzie uwarunkowany od dostępności byłego gracza MU a  Dybala zyska centralne miejsce i wreszcie uwierzy że lepszego miejsca niż w  Juve nigdzie nie znajdzie.

Ostatnie sezony były podporządkowane idei Ronaldo w Juve. Być może gdyby nie Portugalczyk trafili by do nas tacy piłkarze jak Barella czy też Pellegrino. Wydatki na transfery były ograniczone. Dział księgowości zliczał każde euro by nie popaść w problemy z FFP, tak więc do klubu trafili piłkarze na których napalił się zarząd (patrz De Ligt, Chiesa) lub tacy za który trzeba było tylko płacić prowizje agentom. Wymiana Arthura Melo za Pjanića również wynikała z potrzeby pozyskania piłkarza o konkretnej specyfice lecz przy wydaniu jak najmniejszej sumy. Na ławce trenerskiej przewidywalnego Allegriego zastąpił nieokiełznany Sarri. Cel był prosty- ułatwić Cristiano pokazanie całego potencjału, efekt- kompletnie mierny. Bo nie da się z dnia na dzień nauczyć kota pływać tak i drużynę nastawioną od dziesiątek lat na zwycięstwo przestawić na efektowną grę jako podstawowy priorytet. Postawienie na Pirlo było już konsekwencją fatalnej sytuacji finansowej i motywu, że wielcy piłkarze nie potrzebują wielkiego trenera- bo czy takim zawodnikom jak Ronaldo ma ktoś mówić jak się gra w piłkę? No właśnie, drużyna to nie tylko Ronaldo tak więc i czwarte miejsce w poprzednim sezonie nie powinno dziwić.  

 Teraz do klubu wrócił Allegri. Ten sam który nie nadawał się już na trenera przed dwoma laty. Okazało się, że lepiej nie budować nowego domu tylko pomalować stare ściany i zmienić zasłony. Czy z CR7 miałoby to nadal sens? Nie do końca. Medialne pogłoski o końcu ochronnego parasolu i utraty statusu nietykalnego w wyjściowej jedenastce być może całkowicie rozwiały wątpliwości. Także i w głowie Portugalczyka. Jego odejście jest czysty wotum nieufności, utratą wiary w projekt Juve. Miała być wygrana Liga Mistrzów z trzecim klubem, kolejne Złote Piłki i status nieśmiertelności na kolejnej zdobytej ziemi. Zamiast tego jest piłkarz z krwi i kości. Który z galaktycznego stał się zupełnie ziemski.

Kilka tygodni temu wybuchła medialna burza pomiędzy ówczesnym prezesem PZPN a Jakubem Błaszczykowskim. W wymianie zdań na forum publicznym padło między innym określenie "piłkarza w 30%". Być może i my dostaliśmy jakieś 50-65% dawnego Ronaldo. Już bez rzutów wolnych po których szczena opada, dryblingów rodem z FIFy  i wygranych spotkań z zaliczonym hattrickiem. To co Cristiano przyniósł do Turynu dawno minęło, zainteresowanie całego świata, zwiększenie wartości klubu, status absolutnego topu pośród wielkich klubów. Było, minęło. Andrea Agnelli uznał w 2018 roku, że skoro ten przeklęty Ronaldo ponownie stanął nam na drodze po puchar z uszami to lepiej będzie go kupić a droga stanie się wolna. Niestety, może i droga była wolna lecz wóz za ciężki by go dopchać do mety.

 Żal mi utraty piłkarza który może w jeden moment zrobić więcej zamieszania niż inni przez dziewięćdziesiąt minut. Tacy jak oni nie rodzą się raz na kilka lat a na dziesiątki lat. Jednak druga strona medalu powoduje, że humor sam się poprawia. Juventus bez Ronaldo może ponownie stać się dobrze naoliwioną maszyną, gdzie DNA klubu jest ponad wszystko i wszystkich a robienie na siły z Turynu Barcelony lub Madrytu jest jedynie mrzonką.

 

 

 

Fino alla Fine

środa, 16 czerwca 2021

Do upadłego- piłka nożna A.D. 2021

 

Spotkanie pomiędzy Danią a Finlandią przejdzie do historii. Niestety, nie z powodu piłkarskich emocji, bramek do których będą powracać kibice, czy też akcji godnych internetowych virali. To spotkanie pozostanie w pamięci jako walka o życie. Życie piłkarza ale przede wszystkim młodego człowieka który wygrał najważniejszy mecz w życiu. Nie chce zabrzmieć patetycznie, ale jest jak jest. Christian Eriksen gra dla Interu, przez lata oglądaliśmy go w barwach Spurs lub Ajaxu. Nigdy nie miał problemów kardiologicznych, nie przeszedł również COVIDu. Być może przykład Duńczyka jest nie właściwy, bo minut spędzonych na boisku w minionym sezonie nie miał aż tyle by należeć do grona najbardziej przemęczonych uczestników turnieju. Jednak w tym miejscu należy się zastanowić. Czy chcemy piłki jakościowej czy ilościowej? Bo jedno z drugim w parze nie idzie. 
 
Ten tekst nie będzie poświęcony Eriksenowi. Na szczęście powrócił do żywych i nie musimy pisać o najgorszym. Obecnie futbol rozpycha się jak tylko może by zająć wysokie miejsce w kategorii rozrywek. Dla mnie piłka nożna jest sposobem życia, rzeczą równie obecną jak obrączka małżeńska, albo poranna modlitwa. Dla wielu innych jednak jest sposobem na miłe spędzenie czasu. Kino, Netflix, wyjście do klubu lub na rolki. To właśnie z powodu  licznych możliwości na zabicie nudy piłka musi walczyć o swój kawałek tortu. Dla zatwardziałych kibiców ta walka jest nieistotna. Kibic Juve będzie oglądał Juventus niezależnie od tego jak spotkanie jest opakowane, czy jakość 4K będzie uwzględniać każdy detal, lub czy rywalem będzie mało prestiżowe SPAL. Kibicem się jest, nie bywa. To prawda oczywista jednak wymagająca podkreślenia. Jednak by załatać olbrzymie budżety potrzebne jest wejście na rynki dotychczas nie chętne dla futbolu. O danym klubie musi słyszeć zwykły zjadacz chleba. Czasem musi oglądnąć mecz, nabić wyświetlenia w social media a nawet zakupić okolicznościowy gadżet. 
 
Gdy przychodzi czas na wielki turniej piłką nożna interesują się wszyscy. Nagle celebryci stają się ekspertami i znawcami pełną gębą. Trudno znaleźć miejsce na ziemi które nie podało by się tej modzie. Wielkie turnieje przeszły do popkultury stając się nie tylko zjawiskiem sportowym ale i socjologicznym. Każdy chce utożsamiać ze swoimi bohaterami. Co za tym idzie, chce mieć swoich bohaterów na turnieju. Dlatego wielkie piłkarskie imprezy rosną jak na drożdżach. Pierwsze Euro składało się z czterech drużyn, w eliminacjach wzięło udział 16 ekip. Na tegoroczny europejski czempionat pojechał 24 zespoły, w eliminacjach uczestniczyło 55 drużyn. Co oznacza, że 43,6% ekip które przestąpiły do walki o awans pojawiło się na turnieju. Elitarność rozgrywek legła w posadach. Mundiale również zamieniają się McDonald`s. Z rozgrywek które pierwotnie liczyły 13 ekip w 2026 zamienią się na rozgrywki z 48 zespołami. 

Na wielki turnieju wyjazd przestał być wyróżnieniem samym w sobie. Co raz więcej ekip pokroju Panama czy też Trynidad Tobago jedzie na najbardziej prestiżowy turniej sportowy. Większa ilość zespołu to większa ilość meczy, co przekłada się na większą ilość transmisji, czasu antenowego i miejsca na lokowanie reklamy. To również otwarcie na nowe rynki. Mundial w Katarze odbędzie w blasku skandali. Rozgrywany w trakcie sezonów (wiem, na Mundialu nie ma tylko europejskich ekip) oraz z ofiarami w postaci ciał robotników pracujących w nieludzkich warunkach. Prawda o nadchodzącym Mundialu nie leży w geście FIFy. Organizacja która już kilka krotnie była posądzana o korupcję jawnie dąży do maksymalizacji przychodów. Kosztami są jak w przypadku Kataru ofiary ludzie ale i sami piłkarze jak i kibice którzy dostaną turniej znacznie gorszej jakości.

Wyobraźmy sobie festiwal. Headlinerami jest Kings of Leon, Kendrick Lamar, Ed Sheeran i Beyonce, natomiast by zając dobre miejsce przychodzimy już na pierwsze występy. Na scenie marne show zapewniają Edyta Górniak i Rafał Brzozowski. Jedna stać w upale trzeba bo odejście nawet na siku oznacza utratę dobrego miejsca. To właśnie Mundial 2026. Pełen przeciętności, przemęczonych piłkarzy i kibiców z portfelem tłustym jak pośladki Nicki Minaj. Bo kogo normalnego będzie stać na wyjazd do takiego kraju?

To tylko przykład. Pisany tendencyjnie ale założę się, że tak to będzie wyglądać. Poszerzenie rozgrywek od strony poza sportowej ma zwiększyć dochody. Wiadomo że jak w życiu tak i w sporcie- coś za coś. Dlatego za większą ilość piłki zapłacimy w postaci gorszych spotkań, częstych urazów piłkarzy i wyników których w normalnych warunkach nigdy byśmy nie poznali. To naturalne. 

Aby Drake wydał nowy album musi odpocząć od tras koncertowych, zamknąć się w studio i zrobić swoje. Tak samo jest z piłkarzami. Drużyna Andrei Pirlo była ciągłym poligonem. Miałem wrażenie, że trener próbuje w kolejnym meczu na nowo składać te same elementy układanki. Niestety, z tym samym skutkiem. Ok, mieliśmy wyjątkowe warunki. Okres pandemiczny a być może post-pandemiczny musiał się przełożyć na wyniki i trudności. Jednak zamiast znacznie skrócić rozgrywki jak chociażby Ligę Mistrzów do Final Four na neutralnym gruncie graliśmy po staremu. Finaliści Champions League mieli na koncie po 13 spotkań. Przy Final Four tych spotkań  było by o trzy mniej. Ktoś powie, że to niewielka różnica ale mimo wszystko oznaczało by większy odpoczynek, mniej podróżowania i choćby krótki czas na odpoczynek. Niewiele ale robi różnicę. 

Superliga została potępiona przez możnych tego świata. Uznano ich twórców za płaskoziemców i niemal wygoniono ze wspólnej piaskownicy. Sęk w tym, że Superliga jest pewną odpowiedzią na trendy panujące w komercyjnym sporcie. Jeśli zarabiać to po swojemu i dobrze. Zamiast dzielić się z ekipami które nie są na tym samym levelu lepiej dzielić pomiędzy sobą. Skoro kibic chce oglądać piłkę to trzeba mu ją pokazać w najlepszej postaci. Bo ilość nigdy nie zastąpi jakości. O ekipie Macedonii Północnej na tegorocznym Euro będą pamiętać tylko sami Macedończycy. O drużynach które powalczą o finał będą pamiętać wszyscy. To brutalna część ludzkiego umysłu. Pamiętamy tylko Breaking Newsy i rzeczy oderwane od rzeczywistości. Dlatego niezależnie od tego kto wygra turniej to za parę lat będę pamiętał dramatyczną walkę o życie Eriksena i czołowe ekipy. Bo czy myśląc o poprzednich czempionatach pamiętacie takie drużyny jak Łotwa czy też Albania?


Fino alla Fine

środa, 2 czerwca 2021

Lepsze jest wrogiem dobrego

 Jak głosi stare przysłowie- lepsze jest wrogiem dobrego. Gdy wygrywasz wszystko na krajowym podwórku to z czasem majowe popołudnie, kolejny medal na szyi i podniesiony puchar staje się jedynie obowiązkiem. Z sezonu na sezon można przywyknąć do tytułów, stają się normalnością, czymś co jest absolutnym minimum by sezon był co najmniej na zero. Minione rozgrywki pokazały rzeczywistość po przebudzeniu. Tytuł przepadł, pozostały dwa puchary pocieszenia i spory kac. Powrót Allegriego to najprostszy z możliwych sposobów na powrót do "normalności". Skoro włodarze Juve sięgają po człowieka który rzekomo nie nadawał się już do prowadzenia drużyny to znaczy, że ktoś w Turynie przedobrzył? 

W zasadzie era Ronaldo jaka przypadła na trzy ostatnie sezony można podzielić na rok Allegriego- przewidywalny do cna i dwa sezony które miały stworzyć coś atrakcyjnego. Ale z Ferrari nie zrobisz ciężarówki tak i z drużyny wyrafinowanej zrobienie kolejnej ekipy powalające na nogi swoją grą było wbrew naturze. Być może to leży w DNA Juve, zwycięstwo ponad wszystko. Calcio to nie łyżwiarstwo figurowe, nikt nie przyznaje tytułów za styl. Sarri miał piękną ideę, gra szybka, pełna polotu, pełna kombinacji i nie trzymająca się kurczowo schematów. W tym pomyśle wielu piłkarzy czuło się jak dziecko we mgle, tęsknota za starym porządkiem pełnym dopracowanej organizacji opartem na zbudowaniu wyniku i skutecznym graniu by nie popsuć tego co jest. Dla Sarriego było to niedopuszczalne. Piłka ma cieszyć, powodować emocje, sprawiać by ludzie zmęczeni po tygodniu ciężkiej pracy mają z przyjemnością zasiadać przed telewizorem  a potem w nocy rozpamiętywać kolejne spektakularne akcje. Wszystko piękne ale nawet najbardziej atrakcyjna gra nie cieszy gdy zwycięstw i kolejnych pucharów brak. Wprawdzie tego drugie nie brakowało bo kolejne scudetto trafiło do rąk Bianconerich ale i sam styl był daleki od oczekiwań a przygoda z Ligą Mistrzów dolała szalę goryczy. Małżeństwo Juve-Sarri było źle dobrane, to jak próba zeswatania dziewczyny z Warsaw Shore z chłopakiem ceniącym poezję, niedzielę spędzającą na obiadku u mamusi i porannej mszy. To było do przewidzenia, ale człowiek się jednak łudził....

Z Pirlo miało być inaczej. Człowiek który znał Juve z perspektywy piłkarza. Zupełny żółtodziób w roli szkoleniowca ale z etyką wielkiego piłkarza, prawdziwego wirtuoza rozegrania, zawodnika który pracował z wybitnymi trenerami od Lippiego po Ancelottiego. Andrea Agnelli liczył na taki sam błysk jakim Guardiola powalił piłkarski świat. Sam Pirlo okazał się trenerem bez wartości dodatniej. Prosta gra oparta na dośrodkowaniach Cuadrado i błysku Chiesy z trudem wystarczyła na czwartą lokatę. Z perspektywy czasu odbieram idee zatrudnienia Pirlo jako cięcie kosztów. Po wywaleniu Sarriego kolejny trener z dużym kontraktem nikomu nie był na rękę. Pirlo zarabiał grosze, więc owoce swojej pracy dostosował proporcjonalnie do swoich zarobków. 

Ale nie mogę być taki srogi. Nieudany sezon Juve to nie zasługa Andrei Pirlo, no może w pewnym stopniu ale jednak. Rzucenie na głęboką wodę człowieka który sprawdził się w roli konstruktora nie oznaczało że poradzi sobie jako pływak. Pirlo pierwotnie miał objąć drużynę U23, otrzeć się o nową profesję, poznać trudności, wymagania i wszelkie niuanse które jako zawodnik nie dostrzegasz. Podobno wyleczenie się z myślenia jako piłkarza wymaga najwięcej czasu, momentami drużyna Pirlo wyglądała jak on gdy robił swoje nawet gdy nie szło. Ale rola trenera to coś więcej niż ustalanie taktyki, decydowanie o wyjściowym składzie czy też przygotowanie drużyny na weekend. 

Pirlo stał się niewolnikiem. Był gdzieś pomiędzy obowiązkiem wygrywania a pomysłem na drużynę który nie gwarantuje wyniku przy pierwszym poznaniu. Przejął drużynę o wątpliwej jakości. Ktoś powie: "przecież nawet Sarri wygrał z nimi ligę". Ok, ze zdrowym Dybalą, Bentacurem który potrafi zrobić coś dobrego i mentalnością odziedziczoną po poprzedniku. Pokuszę się o stwierdzenie, że Pirlo miał jeszcze lepszy materiał ludzki. W tym momencie zaprzeczam sobie z początku akapitu, ale dostał Chiesę, Kulusevskiego po świetnym sezonie, De Ligtem który wyleczył się z głupich zagrań ręką we własnym polu karnym i Arthurem na którego rzekomo miał pomysł. Fabio Paratici po odejściu swojej drugiej połówki miał pole do popisu. Zdecydował się pójść drogą łysego kolegi, sięgał po piłkarzy o uznanym CV i darmową kartą zawodniczą. Tym sposobem do Turynu trafił Rabiot, Can i Ramsey. Pierwszy miał dobre i gorsze momenty, momentami ginął na boisku by potem błysnąć. Gdyby jednak oceniać całościowo pozycję francuza to jednak ciężko uznać go solidną część drugiej linii. Podobnie jak Can który mógł stać się idealnym następcą Khediry a zamiast tego notował serię błędów i nie potrafił się odnaleźć w żadnym z systemów. Ramsey miał być prawdziwym strzałem w dziesiątkę, piłkarzem gwarantującym dużą mobilność, grę w ofensywie i destrukcji- pan i władca drugiej linii. Coś co nie dawał żaden zawodnik z Serie A miał zapewnić Walijczyk, lecz zgodnie z tym co doświadczał w swojej karierze, znacznie częściej gościł w gabinetach lekarskich niż pomeczowych statystykach. Podobnie jak Ramsey z Gry o tron irytował swoją obecnością i stał się symbolem nieudanej polityki transferowej z czasów samowolki Paraticiego. 

Max Allegri chciał większej niezależności przy transferach. Dostał ją po dwóch latach nieobecności, w tym czasie druga linia stała się wytworem człowieka który chciał lepiej a jak wcześniej napisałem lepsze jest wrogiem dobrego. Tabela nie kłamie, środek pomocy nie kreował zagrożenia po bramką rywali, pokuszę się o stwierdzenie że większe pod własnym polem karnym. Na tle ligowych rywali wyglądaliśmy po tym względem żałośnie. Nawet Sassuolo nas zawstydzało wypuszczając duet Traore- Locatelli. Od momentu odejścia Marotty kadra stopniowo traci na jakości. Boki obrony dopuszczają do serii crossów, Cancelo w barwach City staje się czołowym obrońcom świata, dawne cele transferowe Juve jak Barella prowadzą Inter do tytułu, a u nas Bentancur wyrzuca nas z CL. A miało być tak pięknie.

9 lat to kupa czasu. Nawet w lidze ukraińskiej przyszedł kres panowania Szachtara Donieck. Gdy weżniemy topowe ligi to jedynie Bayern jest na dobre drodze by przebić nasze dokonania. Ząb psuje się od wewnątrz, tak i Juve zgniło o nieudanych decyzji, nietrafionych pomysłów i idei - by było lepiej niż dobrze. To nie rywale pokonali Juventus, a Juventus upił się na własnym weselu. Szkoda, ale powrót Allegriego oznacza powrót starego Juventusu. Może i przewidywalnego i nudnego. Ale Juventusu dla którego liczyć się tylko zwycięstwo. Styl zostawmy estetom

 

Fino alla fine.

piątek, 21 maja 2021

Hipokryzja czyli drugie imię futbolu w XXI wieku

Projekt Super Ligi zaliczył prawdopodobnie najkrótszy żywot w świecie piłki nożnej. Staranie przygotowywany przez lata, z dala od mediów i upierdliwych działaczy miał stanowić antidotum na post pandemiczne realna. Wszyscy ucierpieli na COVIDowych zawirowaniach, im jesteś większy tym więcej musisz jeść. To zwykłe prawo natury. Ale w tym miejscu natura gryzie się z tradycją.... no dobra. Może dla zwykłego kibica, bo dla włodarzy UEFA i FIFA Super Liga staje się wojną o życie. Dlaczego? Zaraz wyjaśniam.

Ten tekst będzie tendencyjny, ponieważ pisany z perspektywy kibica Juve, kibica drużyny, która zdaniem mediów ma ponieść największe konsekwencję za udział w projekcie. Ale również z perspektywy kibica, który już dawno stracił naiwny pogląd na piłkę. Liga Mistrzów podobnie jak inne prestiżowe rozgrywki (NFL, NBA, F1) ma swoją renomę, określone struktury oraz historię która dodatkowo podkreśla prestiż rozgrywek. Odkąd Super Liga stała się faktem to zastanawiam się co było pierwsze, kura czy jajko? Czy Liga Mistrzów sprawiła, że Real stał się klubem królewskim wygrywając trzynastokrotnie puchar mistrzów, czy to właśnie tak wielkie kluby jak Real lub Bayern sprawiły, że te rozgrywki stały się „magiczne” dla milionów.

O wspominane miliony toczy się gra, pokuszę się o stwierdzenie że to UEFA potrzebuje wielkich klubów a nie wielkie kluby Uefy. Jako klub założycielski, Juventus mógłby liczyć co najmniej na 86,6 mln euro z racji udziału w nowo powstałym projekcie. Kwota kusząca, tym bardziej że gwarantowana rok w rok bo niezależnie od sytuacji w ligowej tabeli udział w kolejnej edycji byłby pewny z urzędu. No właśnie „byłby” bo póki co, cały misterny plan szlak trafił. UEFA tupnęła nogą wprowadzając manipulację na szeroką skalę. Kibicem łatwo sterować, piłka opiera się na emocjach które bywają niczym zapałka rzucona do butli z benzyną. Florentino Perez lub Andrea Agnelli stali się antychrystami futbolu, zamiast tradycji i wartości wybrali mamonę. Mniej więcej taka narracja towarzyszyła medialnej nagonce.

Sęk w tym, że to samo robią działacze europejskich i światowych rozgrywek tylko, że w biały rękawiczkach i na nieco innych warunkach. Liga Mistrzów jak sama nazwa skazuje jest ligą w której występują mistrzowie krajowych rozgrywek. Niestety było to wówczas, gdy budżety nie były napompowane do granic możliwości a kluby były klubami sportowymi a nie wielkimi korporacjami o globalnym zasięgu. W obecnej edycji CL na 32 zespoły to zaledwie 10 drużyn które zajęły pierwsze miejsce w ligowych rozgrywkach (nie we wszystkich liga wyłoniono mistrza). Skąd więc nazwa Liga Mistrzów? Dawniejsza nazwa również nawiązywała do mistrzowskiej elity. Ktoś powie, że trzydzieści, czterdzieści lat temu europejska piłka była bardziej wyrównana. Crvena Zvezda lub Celtic mogły powalczył z niemieckim lub włoskimi drużynami. Dziś przykładową Crvenę dzieli z Juventusem lata świetlne. Zarówno pod względem finansowym, infrastrukturalnym oraz sportowym jest to zupełnie inna galaktyka. Więc dlaczego oba kluby miałyby zasiąść przy jednym stole?

UEFA sama naważyła sobie bigosu. Lata temu stwierdziła, że kibic nie chce oglądać meczów typu Rosenborg- Sparta Praga lecz Barcelona- Chelsea. Nawet jeśli te ekipy nie zasłużyły swoją postawą w ligowych rozgrywkach na takie wyróżnienie. Przez lata czekałem aż CL stanie się niczym koszykarska Euroliga gdzie najwięksi mają gwarantowany start. To jednak nie było potrzebne, szanse na to że Barcelony lub Bayernu zabraknie w najważniejszych europejskich rozgrywkach były nie wielkie. Nieobecność MU lub Man City można jakoś przeboleć, Premier League zawsze dostarczy uczestnika o dużym zasięgu. Być może dlatego UEFA ciągnęła farsę otwartych rozgrywek. Dlaczego farsę, ponieważ taka Legia Warszawa musiała rok w rok przechodzić znacznie dłuższą drogę niż inni. Ktoś powie, że to truizm i że wynika to z rankingu który nie bierze się z powietrza. Ale jako „mistrz” kraju powinien mieć znacznie krótszą i łatwiejszą drogę niż trzeci drużyna z Rosji.

Hipokryzja stała się na tyle obecna w naszym życiu, że przestaliśmy ją dostrzegać. UEFA i FIFA chcą rzekomo równać szansę, dawać mniejszym tyle by przepaść się nie powiększała. W praktyce wygląda to jednak inaczej. Jedne projekty mają aprobatę federacji, drugie nie. Superliga została wyklęta, natomiast pomysł stworzenia wspólnej ligi dla Holandii i Belgi nie jest już herezją. Podobnie jak z ideą by wdrożyć Celtic i Rangers do Premier League. A to, że liga szkocka zostanie zwykłym zadupiem piłkarskim o którym kibic spoza wysp nie będzie zagląda to już inna sprawa. Połączenie MLSu z meksykańską Liga MX popiera sam Giani Infantino, ten sam który wymachiwał palcem do klubów z Superligi. Tak więc, o co k...a kaman?

A o pieniądze. Wytnijmy z Ligi Mistrzów Real Madryt, FC Barcelonę, Juventus oraz kluby które stchórzyły choć na początku miały świeczki w oczach na myśl o worku pieniędzy. Pozostają nam niemieckie kluby, PSG, jakieś Napoli, zasłużone dla europejskiej piłki kluby jak Benfica czy Ajax. Ale czy z ręką na sercu te rozgrywki byłby wybierane przez kibica mającego niemal nieograniczony wybór w postaci pilota od telewizora?

Tak, to kibic siedzący wygodnie na fotelu jest prawdziwym włodarzem piłki. Generuje przychody dla kluby i sprawia że coś jest prestiżowe lub nie. Bez zainteresowania nie ma mowy o prestiżu, bez kibica nie ma mowy o jakichkolwiek rozgrywkach. W tym momencie w gruzy obraca się cała narracja wrogów Superligi, ludzi którzy domagają się srogich kar dla klubów założycielskich. Szef FIGC może wojować z Juventusem ale czy warto? Wystarczy cofnąć się o 15 lat, gdy liga walczyła ze skutkami Calciopoli. Tuż po zdobyciu mistrzostwa świata, liga w której występowali niemal wszyscy członkowie mistrzowskiej drużyny straciła na zainteresowaniu. Serie A bez Juve i to tak na stałe? Zobaczymy komu się to bardziej opłaca.

Wracając do jednej z pierwszych myśli. Kto jest bardziej komu potrzebny? Przez lata duże kluby żyły z UEFA jak stare dobre małżeństwo. Wprawdzie więź minęła, uczucia stały się bardzo chłodne, ale jest wspólny majątek, a rozwód sporo kosztuje i jest jedną wielką niewiadomą. Superliga stała się atrakcyjną kochanką, młodą o sporych walorach fizycznych. W dodatku gwarantującą stabilność której nie można dostać w starej relacji. W sytuacji gdy tracisz znaczą część dochodów a koszty działalności nie zmniejszą się to masz dwa rozwiązania. Albo starasz się zmniejszyć skutki kryzysu albo podejmujesz aktywne działa które mają uchronić przed kapitulacją. Ktoś powie, że piłka nożna to nie jest zwykła działalność gospodarcza. To dziesiątki lat tradycji, wielkich przeżyć, wartości które niesie kibicowanie danemu klubowi. Ok, zgadzam się. Ale piłka się zmieniła. Barcelona od lat ma na koszulkach sponsora, mecze o superpuchary często rozgrywane są na drugim końcu świata. Tak związane z tradycją rozgrywki jak Coppa Italia mają być ograniczone tylko dla wybranych. Na niektóre „ustępstwa” jest zgoda. Na inne nie.

Dlatego bronię ludzi którzy wybrali Superligę, bo trzeba po prostu opowiedzieć się po którejś stronie. Albo wybrać tradycję. Gdzie klub angielski nie składa się z niemal samych nabytków, gdzie Liga Mistrzów nie ogranicza się jedynie do szyldu i gdzie prestiż nie stanowią potencjalne dochody. To mrzonka, ale zanim hipokryzja jest znacznie przyjemniejsza.




Fino alla Fine


 

 

środa, 27 grudnia 2017

O rzeczach, które Wam się nie śniły...

Ciao tutti! Rekordowy transfer, niespodziewana zamiana miejsc, bądź technologiczna rewolucja, rzeczy które nie śniły się złoto ustnym ekspertom. A jednak! Życie potrafi prześcigać nawet najbardziej odważne prognozy. Miniony rok zweryfikował tak zwane „grancie” w obrębie piłki nożnej, niektórzy propagowali apokaliptyczne zmiany (sorry Marco „spalony Van Basten), inni głosili kres Europejskiej dominacji na światowych salonach. Niezależnie od punkt wyjścia percepcji, ubiegłe miesiące oraz kilka wydarzeń zatrzęsło konserwatywnym światopoglądem poczciwego zgreda. No cóż, taki mamy klimat.

222mln za jednego człowieka- O bajońskich kwotach na rynku transferowych mówiono już na początku XXI wieku. Jan Paweł II krytykował nadmierną wartość piłkarską windowaną na poziomie 50 mln. Dziś owe „50 melonów” nie rzuca na kolana, za takie pieniądze można co najwyżej sięgnąć po obiecującego zawodnika lub solidnego gracza, ale nie gwiazdę. Gdy pojawiły się pierwsze plotki „Neymar przechodzi do PSG” Twitter kpił, eksperci doszukiwali się drugiego dna, niedowierzanie mieszało się z oburzeniem. Klasyczny przykład sprawy wobec której ciężko było przejść obojętnie. Zawrotna kwota robiąca wrażenie, a z drugiej strony poczucie, że pieniądze stoją ponad tradycją i rangą klubu bądź ligi. Saga „Se Queda” zasługuje na ekranizację, było przy czym się pośmiać, memów co niemiara. Najdroższym piłkarzem nie został ten najlepszy, najbardziej utytułowany, lecz zawodnik wciąż aspirujący do roli tego „galaktycznego”. Trend do płacenia za przyszły potencjał, wartość marketingową oraz niechęć obecnego pracodawcy zapoczątkował deal Anthony Matriala. Lecz to transfer Neymara Jr. zapoczątkował wolną amerykankę na rynku.

Polska wśród krezusów- podejście przeciętnego kibica nad Wisłą do rankingu zmienia się wraz z lokatą biało-czerwonych w tymże rankingu. Gdy Walia zajmowała miejsce w pierwszej dziesiątce ranking był tylko rankingiem funkcjonującym na archaicznych zasadach i mało istotnym zestawieniem sił, bo przecież to „tylko ranking”, a nie realny układ sił. Gdy podopieczni Adama Nawałki zawitali na wysokich lokatach, nagle zestawienie FIFA zyskało na prestiżu. Przed Hiszpanią, blisko Niemiec? Jesteśmy potęgą! I choć to wciąż jedynie miejsce w rankingu , to doczekaliśmy „realnych” owoców dobrych wyników Reprezentacja w postaci pierwszego koszyka w losowaniu do przyszłorocznego Mundialu. Czy zgodnie z wysoką lokatą, można snuć adekwatnie wysokie oczekiwania? Spokojnie, choć baloniki będą nadal pompowane, to nie dajmy się zwariować. Dobre Euro2016, udane eliminacje, kadra Nawałki zawładnęła sercami milionów, lecz światowy czempionat to inna para kaloszy i nawet święty Boże nie pomoże jeśli na boisku forma nie będzie się zgadzać. Choć i to może okazać się nie wystarczające.

Szczęsny następcą Buffona- osoba tego, który przejmie schedę po legendarnym Gigim urosła do rangi najważniejszej zmiany pokoleniowej w świecie calcio od kilku dekad. Od 2001 roku miejsce zastrzeżone dla najlepszego bramkarza globu, teraz podane wakatowi. Od zagranicznych kandydatur, po autokreację następcy. A może „nowy Gigi”? Donnarumma niemal uszyty na miarę do takiej roli. Szczęsny? Polak następcą Buffona, to sen niemal tak podniosły jak „Papież Polak”. Jeszcze kilka lat temu rzecz niepojęta, wypchany z Arsenalu po konflikcie, z łatką solidnego ale nie „Pana piłkarza”. Dziś ten sam Wojtek dzielnie dowodzi, że powierzona mu dostojna misja zastąpienie najlepszego goalkeepera XXI wieku może się powieść. Oby Panie Wojtku numer 23 nie był kojarzony już tylko głównie przez pryzmat Michela Jordana.

VARto oglądać powtórki- ok. Ingerencja świata technologii w football była zapowiadana od wielu lat. Siatkówka, hokej, futbol amerykański, skoki narciarskie, a nawet skrępowany tradycją tenis. Od powtórek na szklanym ekranie po przeliczniki punktowe. Sposobów na weryfikację błędu ludzkiego oraz złagodzenie czynników ingerencji natury mamy niemal w każdej popularnej dyscyplinie. System VAR pomimo stosunkowo krótkiej historii zdążył zrazić wielu optymistów. Że to wszystko trwa za długo, że wciąż są kontrowersyjne decyzję, a z przejrzystością podejmowania decyzji po weryfikacji nadal są problemy. I będą. Koniec końców, decyzję podejmuje człowiek, omylny, mający swoje poglądy, doświadczenie, wiedzę, bądź nie. Z czasem VAR zostanie wszechobecny jak selfiestick, stacje telewizyjne wykorzystają czas w celach komercyjnych, piłkarze zaczną traktować przerwy jak klasyczny timeout rodem z boisk NBA, natomiast kibice zyskają chwile oddechu. Bo przecież chodzi o to by dyskusję o wymuszonym karnym lub niesprawiedliwej kartce odeszły do lamusa. Chyba, że mówimy o La Liga, gdzie sędziowie to temat na niezłą pracę naukową.

Nic dwa razy się nie zdarza?- „Nie można wygrać Ligi Mistrzów dwa razy”- to jeden z tych mitów, które upadły w huku. Próbowało wielu, Manchester United, Barca Guardioli, brakowało niewiele, jakby Bóg powiedział „dość”, przyszedł czas na innych. Królewscy podchwycili slogan „sky is no limit” i do odzyskanego tytułu Mistrza Hiszpanii dorzucili drugi triumf w najbardziej prestiżowych rozgrywkach na starym kontynencie. W iście mistrzowskich stylu, z polotem i przytupem. A jednak można przeżyć wyjazd do Azji w trakcie sezonu, mecz o superpuchar Europy oraz ligowy maraton. Zjeść ciastko i mieć ciastko. Brawo Mr. Zidane, choć boli to Cardiff.


Mundial bez wielkich- te eliminacje jak żadne inne utwierdziły kibiców w przekonaniu „że nie ma już słabych drużyn”. Mundial bez Włochów, Holendrów, niemających zbyt wielkiej konkurencji na swoim podwórku Amerykanów, bądź dominatorów ostatnich lat w Ameryce Południowej Chilijczyków? Dawne potęgi oglądające najważniejszy turniej na kanapie, podczas gdy na Rosyjskich boiskach swoje pięć minut przeżywać będą malutcy jak Islandia bądź Panama. Kryzys pokolenia oraz znaczący wzrost poziomu dawnych chłopców do bicia. Ciężko wygrywa się nie tylko w Europie, Argentynę z opałów wyciągnął geniusz Messiego, Francuzom postawił się amatorski Luksemburg. Oby tylko działaczom szanownej Fify nie przyszła do głowy kolejna reforma Mundialu. Impreza dla 48 ekip będzie dwudniowe wesele, z tą różnicą że na najlepsze przyjdzie nam poczekać do fazy pucharowej.

Rok mundialu, zimowych igrzysk olimpijskich, na nudę w sportowej aurze z pewnością nie będziemy narzekać. Ciężko zabłysnąć przykładem, który mógłby konkurować z przytoczonymi wydarzeniami. Ale spróbuje, Polska w finale na Łużnikach, Rafał Majka w żółtym plastronie zmierzający po polach Elizejskich, Buffon z pucharem w rękach podczas rundy honorowej po kijowskim stadionie? Wraz z końcem roku pomysłowości, tego też i wam życzę. Nie jeden wisienki na torcie i biało-czarnych momentów chwały.

Fino Alla Fine
Forza Juve

środa, 7 czerwca 2017

I żyli (długo? i ) szczęśliwie...


Witany był chłodno, jakby odbieram komuś należyte miejsce lub nie posiadał argumentów, by obronić stanowiska. Bo z Milanu, bo wyleciał jak z procy,  bo nie nazywa się Antonio Conte i dla środowiska Juventinich obcy jak pasażer Nostromo. Miał być strażakiem Samem, broń Boże psują, a prostownikiem dużej skuteczności, zrzuconym jak Rambo w środek sytuacji kryzysowej, do pozamiatania i posprzątania pasował jak ulał. Niechciany jak nakład ostatniego albumu R.Kelly, jednak jak mus to mus. Rozstania niemal zawsze są bolesne, ale, że tego Antka tak puścili? Z miejsca wypaliły media- trener rozmawiał z władzami, żegna się- kwestie organizacyjne były kluczowe. Ten to złamał serce, miał być lokalnym SIR Alexem Fergusonem, wypisz, wymaluj Personal Jesus, a tu Don`t look back angry Oasis zawodzi grajek na rogu Piazza San Carlo . Mało kto widział w jasnych barwach związek Państwa Allegri i Starej Damy, obędzie się bez potomstwa i rozpadem pożycia bez orzeczenia o winie. Jak uczą latynoskie telenowele, nawet mezalians ma prawo bytu, to i zamiast powrotu na rynek singli, w lipcu skórzaną rocznicę okrasi kolejny prezent lojalnościowy w postaci jakiegoś Balde Kiety lub innego Douglasa. Zwał jak zwał, ten związek przeszedł swoje i miewał trudne chwile, ale lepszej partii dla obu stron trudno dostrzec.

Każdy kto tu wpada może poczuć się jak na zapleczu redakcji Tuttosport. Kościół Juve pod wezwaniem Allegriego, sympatia ponad normę, szacunek proporcjonalny do pozycji w świecie calcio. Kult jaśnie wielmożnie panującego nam trenera rodził się w bólach. Świętość wodzi po ciemnych zakamarkach, wystawia na próby i depcze racjonalizm faktów. Od gościa, który początek swojej przygody zainaugurował cudzym ustawieniem nie spodziewałem się czegokolwiek więcej jak obrony stanu zastanego. Włoska robota A.D. 2014 była o kilka obrotów wolniejsza, duet Rzymsko-Neapolitański krokiem chwiejnym , mocny był jedynie w medialnych ustawkach, Starą Damę nudziła zabawa w ciasnej piaskownicy. Liga to za mało, ale na europejski tour, to możemy się wybrać jedynie na wycieczkę. Conte chciał pakietu all inclusive, Allegri zadowolił sie paluszkami z colą, pierwszy bronił kontynentalnej posuchy pustym magazynkiem, drugi nie ukrywał, że trzeba lubić to co się ma, a na lepszy surowiec trzeba sobie zapracować.

Od porównań dokonań nie uciekniemy. Obaj spędzili na J-Stadium równo po 3 sezony, obaj ze skutecznością 100% kończyli walkę o Scudetto. Ten z Lecce, w historii Juve ma już swój monument, w dodatku swój człowiek, postawił kamień milowy pod nowe Juve, zastał drewniane, pozostawił ze średnim przebiegiem i niezłą karoserią. Przeciętny bilans w pucharach, ale zgodny z tym co fabryka dała i stagnacja zatwardziałej myśli trenerskiej. Po stronie minusów widnieją również liczne fochy i inne doznania, tak zwanej specyfiki pracy z byłym graczem Starej Damy. Niegdyś najemnik, dziś niepodlegający dyskusji spec od wykorzystywania do maksimum tego co Bozia dała, do standardowych wymagań dorzucił coroczne Coppa Italia i dwa finały Ligi Mistrzów. Nie tak charyzmatyczny, lecz równie barwny, mniej lubiany przez piłkarzy, za to u włodarzy człowiek do dogadania się. Jednego szaleńca zastąpił drugi, dużo groźniejszy bo schowany pod płaszczem uczelnianego nerda, zwykłego WFisty, faceta przyziemnego i pasującego do uporządkowanego Turynu.

Portret osobliwości wbrew pozorom podkreśla podobieństwo, gdy Conte jest jak Pitbull, dla właściciela groźniejszy, niż dla obcego bo pozornie udobruchany, da się pogłaskać i zagryzie każdego intruza, Max przypomina socjopatyczną odmianę włóczykija z krainy deszczowców. Niewielka iskra odpala pocisk atomowy, od Bonucci gate, do specyficznych relacji z Dybalą. Jak się kłócić to po włosku, z pasją, wigorem i domniemanym balastem ostateczności. Powiedzieć, że Allegri jest osobą chwieją to jak nic nie powiedzieć. Ma swoje zdanie, niepodważalne, wierzy głównie w siebie i potrafi rozgrywać sezon na kilku płaszczyznach. To wreszcie osoba, która minimalizmem zamąci każdy umysł, by zrealizować swoje. Do jednego worka z Conte trafia nie tyle przez wspólny mianownik Juve, a doktrynalne podejście do obowiązków. Obaj wielbią kult ciężkiej pracy, bycie częścią temu, gdzie nadgwiazdy lądują na oucie, a także realizacje taktycznej misji i świadomość, że tylko zwycięstwo pozwoli zasnąć. Dróg do osiągnięcia celu jest w brud, obecny coach Chelsea kroczył swoimi ścieżkami, wydeptanymi jak po pielgrzymce do Częstochowy, unikając przydrożnych zakątków i alternatywnych skrótów. Początkowo jego następca ruszył tą samą trasą, czasu na szukanie innych opcji nie było, a w pole wybrać to się może jakiś De Boer. Zanim do słownika rodzonego Livorczyka trafiły terminy "rotacja", "rozbicie BBC" lub "nowe ustawienie", Juve było zawieszone w czasie. Prawdziwy Allegri wyskoczył, gdy stołek parzył, a okręt szedł na dno, gdy wyjście ze strefy komfortu oznaczało trenerski doktorat i wreszcie pracę na własne nazwisko.

Mam wrażenie, że środowisko Bianconerich podzieliło się na dwa obozy- wspierającego obecnego, bądź poprzedniego trenera 35-krotnego mistrza Włoch. Licytacja kto jest lepszym trenerem, kto miał trudniej i co by było, gdyby Conte doczekał lepszych czasów. Jakby to Allegri nie ugrał w pierwszym sezonie drugie tyle, tym samym składem. Bez tegorocznej Ligi Mistrzów nie byłoby tego tekstu, nowej umowy i sowitej pozycji w klubie- być może najsilniejszej w piłce klubowej. Krajowe podwórko przejechane od niechcenia, na drugim biegu, z urzędową rutyną, bez wskakiwania na najwyższe obroty, wszystko podporządkowane jednej karcie, bo Włochy to już za mało. Tym bardziej, że odcinanie kuponów powoli przechodzi bez echa, mało komu smakuje kolejne scudetto, gdy w poza Italią posucha trwa od dwóch dekad. Nastroje były wygórowane- co najmniej półfinał, a jak się da to najlepsza dwójka zbilansowałaby budżet i nieco uspokoiła oczekiwania. Nawałkowa tendencja- unikanie jasnej deklaracji, również nie pompowało balonika. Raz od czasu przewijający się temat ostatecznego triumfu szybko był potwierdzany, by wrócić do szarej codzienności. Allegri miał przejść poważną próbę, czy na elitę trenerską już gotowy, czy na transfer do Anglii wiedzy nie brakuje. Ten jednak, aż do finału pokonywał każdą przeszkodę z wrodzonym spokojem, w Cardiff mur sprowadził na ziemię, mówi się trudno i jedzie dalej. Gdyby na miejscu Allegriego był jego poprzednik mielibyśmy zmianę trenera, trzask strzelających drzwi i kilka ciekawych wywiadów. O taką stabilizację zabiegał Agnelli zatrudniając w 2011roku trenera z bladym CV, rok w rok dokonującego stałego progresu i mający jasny plan na przyszłość. O ile Conte był konkretny w swych oczekiwaniach, to brakowało mu cierpliwości, namiastki dojrzałej świadomość, lub determinacji, że jednak warto spróbować z tym co się ma. Efekt jest taki, ze to Allegri przebija poprzednika, subtelnie osiągnął lepszą pozycję zyskując większą władzę, wachlarz bezpieczeństwa i miejsce podporządkowane pod wyznaczony cel.

Nową umowę traktuje jako subtelny znak aprobaty. Takie formalne poklepanie po plecach i wypowiedzenie tego co się myśli, by wątrobie było lżej, a pokusy traciły na powabie. Obie strony spokojnie mogą skupić się na przygotowaniach do nowego sezonu, trener nie musi pilnie uczyć się angielskiego i specyfiki nowej ligi, a Marotta i pozostała część sfory z czystym sumieniem odpuszczają Spallettiego. I tak był ryzykowny, pomimo najsilniejszej pozycji w gronie potencjalnych następców. Podwyżka rzecz naturalna, gdy spełnia się kolejne celę i notuje wyniki ponad stan, tu dokumentacja pozycji wiedzie prym. Allegri pogonił Arsenal i prawdopodobnie Barcelonę, osiągnął co osiągnął, w rewanżu zarząd uziemia każdego zbuntowanego wyrobnika, robi transfery pod zachciewanki, być może odstrzela Bonucciego. Cena stabilizacji, lub zatrzymania czołowego trenera świata. Okazało się, że można bez podstawienia pod ścianą dojść do konsensusu i równowagi pomiędzy dwoma despotycznymi tworami. Ale, że tak ma to wyglądać?
Kontrakty w świecie sportu są jak bliska krewna paktów o nieagresji, terminowość jest drugorzędna. Liczy się to co jest teraz, dopóki obu członkom wspólnoty interesów jest na rękę wspólna podróż,  zapiski w umowie są aktualne. Intencjonalność Starej Damy zdążyła już raz uratować głowę Allegriego, zbierając żniwa cierpliwej natury częściowo opłaca dalszy pobyt byłego trenera Milanu. Być może Allegriemu łatwiej było odrzucać lukratywne oferty z Paryża, lub te sportowo intrygujące, mając spokojny zakątek, prawo do zdeptania zbuntowanych i sięgnięcia po wyśniony, brakujący element. Śmiem twierdzić, że lepszego miejsca jak J-Stadium Max nie znajdzie. W głowie perfekcjonisty, uzależnionego od sukcesu, noszącego tenże głowę dumnie jakby czuł się lepszy od kolegów po fachu nie ma marginesu błędu, miejsca na akceptację ograniczeń, bądź dzielenie się tortem. W tym przypadku staje się bliźniaczo podobnym do samego Juventusu, gdzie hegemonia jest jasnym przesłaniem. Skoro Allegri planuje najbliższe sezony spędzić stricte intensywne, to na J-Stadium, wróć Allianz Stadium zakończy swą przygodę z ławką trenerską. Wątpliwe, zważywszy na wygłodniałe podejście do tematu i łatwość wpadania w niekontrolowane szaleństwo. Bomba tyka i choć związek Allegriego ze Starą Damą wychodzi na dobre dla obu stron, to próba czasu pozamiata po kątach nawet najbardziej dobrotliwe układy. Do wygrania pozostała sama Liga Mistrzów i to od realizacji tego celu, a nie kontraktowych zapisów zależy czas pobytu Allegriego w szeregach Starej Damy. Póki co, cieszmy się sielanką, nigdy nie wiesz co krwista natura przekuje w rzeczywistość...


 Fino Alla Fine
Forza Juve

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Czekając, aż pęknie szklany sufit

Prawdziwą brutalnością tego świata jest prostolinijny podział, ten najbardziej oczywisty, a zarazem naturalny. Wygrani i pokonani- ktoś u góry, ktoś na dole, ktoś opłakujący rany, ktoś ekstazą rażony. Truizm doświadczalny od narodzin, aż do sądu ostatecznego, gdzie nomen omen- również podział zero-jedynkowy. Boska koncepcja świata, z góry zakładała feudalny charakter, o zgrozo- pedagodzy od wychowania bezstresowego właśnie wyciągnęli czarnego kota z worku. Mimo wszystko, to banalny system. Choć każdy dąży do autonomii i status quo, ktoś musi być Juventusem, a ktoś wiecznie drugą AS Romą. To, że łaska Pańska na pstrym koniu jeździ, to i Juventus czasami bywa na przeciwnym biegunie. Rzecz godna odnotowania, gdy tyczy się rozgrywek najbliższych idei Stwórcy, wynik batalii niemal przewidywalny. Klątwa, szklany sufit, pokraczna mantra? Nie wiem, ja tam tylko w sobotę widziałem zderzenie ze ścianą. Może i Real był wielki, ale Juve uległo dużo poważniejszej cholerze- przeznaczeniu.

Człowiekiem targają dwie skrajności- serce i rozum. Przeciwstawne i podające się różnym regułom. Jedno słucha rzadko wiarygodnej wiary, idei prześcigających rzeczywistość lub wychodzących poza racjonalną optykę. Drugie widzi prosty układ pomiędzy skąpym faktem, a nadbudową. Jest proces przyczynowo-skutkowy i jego następstwa, prosta koncepcja cepa. Swoiste rozdwojenie jaźni, raz banalna lekkość bytu krzepi naiwne zwierciadło marzeń, by następnie polec w prostackim bilansie suchego doświadczenia. Pesymista, czy realista- modus operandi ten sam, sufler podpowiada, człowiek wielkie mądrości przepowiada. W teorii nie ma czegoś takiego jak obiektywizm, nawet, gdy założenia dalekie są od auto-promocji własnych priorytetów, opierają się na myśleniu zgodnym z zgromadzoną wiedzą. To jak tresura zatwardziałego żołnierza by rozdawał kwiatki zamiast pocisków. Prędzej No pasaran, niż Viva la vida. Zależne od naszego tak lub nie, nawet jeśli przebierzemy podporządkowanego koncepcje w cudze myśli, dla niepoznaki neutralności, wcześniej, czy później ZONK wyskoczy. Że jesteśmy stworzeni na Boskie podobieństwo, to i wiadome konotacje z wcześniej przytoczonym porządkiem nie powinny budzić zastrzeżeń. Że pęd do bycia na szczycie- jest głównym motorem napędowym ludzkości, od najbardziej przyziemnych sfer życia do tej regulującej jej egzystencję- wiadome. Kwestia determinująca wszystko co nas otacza, serce chce, mózg podpowiada, gdzieś w tym wszystkim tkwi siła napędzająca całą zabawę. Talent, możliwości, środki, warunki, i inne pierdoły.

To nie tak, że nastała Apokalipsa, runął naturalny porządek świata, obalono równowagę w przyrodzie lub rozgrabiono ze cnot ostatnich prawych naszych czasów. Zaledwie jeden mecz, a ile mądrości napłynęło z ostatnim gwizdkiem. To narastające przekonanie, że tak musiało być i żadne zdrowaśki nie pomogą. Oczywiście uświadomione po fakcie, jakby przez miesiące zalegało na końcu języka i czekało na odpowiedni moment. By za pięć dwunasta upokorzyć i dorzucić do pieca koło ratunkowe- winna nieprawości, ktoś złamał zasady. W zasadzie, kłamstwo było głównym przyjacielem przez ostatnie tygodnie każdego z Was, wróć- każdego z Nas. Pozornie ukryte pod terminem- reali boiskowych i własnych obserwacji. Jednak każdy spijał śmietankę złudnej Fatamorgany. Kto nie rozgrywał w podświadomości tego finału na różne sposoby, niemal zawsze przypisując wynik z gwarantowany happy endem lub jego zarysem, niech pierwszy rzuci kamień. Z każdy kolejnym pokonanym szczeblem, powrotem potwierdzającym ugruntowane już przekonanie- wygrają to. Od fazy grupowej, aż do ostatniej soboty, wewnętrzny marketingowiec miał sporo do roboty. Przekaz medialny, wycinek informacji, krótki zapis meczu, niby bez większych pretensji, nieśmiało zakładający słodki miesiąc miodowy. Mózg zastawia pułapki niczym saper, precyzyjnie, wpisując się w schemat myślenia i utwierdzonych wartości. Z meczu na mecz, aż rybka połknęła haczyk...

Nie będę świętszy od Papieża, również brodziłem po kolana w tej przyjemnej nadziei. Lata czekania, skuteczna gra, płynące zewsząd głosy pochwały. Znaki na niebie i ziemie wskazywały kres bolesnej serii przegranych finałów. Czasem umykały słabsze momenty, jak ten z Romą, gdy brakowało gazu, a reakcji na kolejny knockdown brakowało. Nawet świadomość wielkości Królewskich, potęgi ostatnich miesięcy Ronaldo i dla przeciwwagi posuchy Higuaina w finałach przechodziła bez echa. Najlepsza defensywa globu, maszyna zdeterminowana na konkretny cel, to był plan ułożony pod ten dzień. Skrupulatnie budowana forma, oszczędność sił i trzymanie liderów w gotowości. A Real? Podeszli do finału pewni swego, bo finały się wygrywa, nie rozgrywa. Gdy na ogół po końcowym gwizdku wznosisz ręce do góry masz pewną przewagę. Dla Starej Damy finały to temat tabu. Statystycznie po Puchar Europy sięgali 2 razy na 9 podejść. Niechlubny rekordzista z mizernym wynikiem skuteczności. Mądry bloger po fakcie, ale i balonika nie pompowałem.
Mozaika zmiennych skłaniała do optymizmu, to już wiemy. Nawet świeżo po finale broniłem przekonania, że prawo do wiary w ostateczny triumf nie było szaleństwem. Brutalnie zdeptani? Nie sądzę, za jednego z głównych winowajców obarczono stan kadrowy. Zidane posyła na bocznice Garentha Bale`a, na kompletny out- Jamesa Rodrigueza. Komfort bogactwa, o którym Allegri mógł tylko pomarzyć. O ile Francuz mógł postraszyć wcześniej wspominanym Walijczykiem, znanym i lubianym w Turynie Moratą, lub Marco Asensio, nerwus z Livorno jedynie Cuadrado miał w rękawie. Marny argument, gdy chcesz zostać najlepszą drużyną kontynentu, a na drodze staje obrońca tytułu. Kolejna sierota klęski tkwi w pustych zbiornikach. Po pierwszej połowie zasługujący na pochlebne słowa, w drugiej gubiący cień rywala, egzekucja była w zasadzie pewna. Plan B nie zafunkcjonował, lub patrz punkt wcześniej było już za późno. Wisienka na torcie w postaci gwiazd- pełna pula dla kolegów z Hiszpanii. Zarówno Dybla jak Pipita  nie udźwignęli tematu, pierwszy gasł z każdą minutą, drugi również, choć w finałach wiadomo, że liczyć możemy na każdego poza Argentyńczykiem.
Dla Starej Damy każdy finał jawi się jako szansa dekady. Bywamy sporadycznie, wielkość krajowa i duma nakazują potwierdzenia hegemonii w warunkach globalnych. Można by zatem wysunąć problematyczny motyw- doświadczenie. Takiego Bonucci`ego, lub tym bardziej Dani Alves`a należy przywołać do tablicy, jak i połowę składu. Grono w okolicach 30tki, z życiorysami bogatymi w zwycięstwa i porażki, a podejście do sedna sprawy jakby połowę dokonań flesze zabrały. Zabrakło typowego Juve, grającego skromnie ale skutecznie, nie pchającego się w paszczę lwa, lecz czekającego na swój moment. Zawiodła głowa, zawiodło i serce, szarpiący Mandzukic poprawił wizualne wrażenia niczym mim na koncercie heavy metalowym. Gdzie spuszczone głowy kryły bezradność, Cuadrado dał się naciąć. Inni szukali inspiracji, czegoś co nie brali pod uwagę, lub w realiach Ekstraklasy prostackiej "gry na aferę", jednak jakie środki, taki efekt. Wynik sprawiedliwy, choć trzykrotnie usuwałem to zdanie. Skoro "szklany sufit", to i kres możliwości był przypisany. Silni, choć na ostatniej prostej trafiający na mur nie do przeskoczenia, kolejny raz trafiający na czas tego "innego". Dola niespełnionej bajki, bądź co bądź gloryfikująca wielkość Juve, które kochamy.
Widok rozbitego Gigiego Buffona zapiszę się grubszą nicią w historii futbolu, każdy ma swoją Golgotę. Będzie ona powracać, jeśli za rok podopieczni Allegriego finał spędzą w wygodnych kanapach, dopełniając przepowiednie o niespełnionym pokoleniu. Piłka nożna nie jest oderwaną od rzeczywistości zabawą dorosłych ludzi. Podlega tym samym prawom, co inne dziedziny życia. Powtarzalność, cykliczność, dominacja, ma swoje racjonalne podstawy, zarówno jak przełamanie złej passy nie spada z nieba, a jest wypadkową dziesiątek warunków. To jak wróżenie z fusów, poszukiwanie zaginionego skarbu, lub zgadywanie cudzych myśli. Zakładam, że doświadczamy efektu motyla, że kilka lat temu zasiano ziarno klęski, swoistą klątwę. Nie w ciemnych mocach, a w nienazwanych ograniczeniach widzę każdą kolejną porażkę. Bliskość ideału, to co najmniej jeden mecz za mało, co najmniej jedna za wysoka poprzeczka i jeden słabszy moment Juve. Wciąż za mało. Zarówno Monachium, Berlin, lub Cardiff dalekie były od bram nieba. Tych wyśnionych, ale jakże złudnych.


Fino Alla Fine
Forza Juve