środa, 7 czerwca 2017

I żyli (długo? i ) szczęśliwie...


Witany był chłodno, jakby odbieram komuś należyte miejsce lub nie posiadał argumentów, by obronić stanowiska. Bo z Milanu, bo wyleciał jak z procy,  bo nie nazywa się Antonio Conte i dla środowiska Juventinich obcy jak pasażer Nostromo. Miał być strażakiem Samem, broń Boże psują, a prostownikiem dużej skuteczności, zrzuconym jak Rambo w środek sytuacji kryzysowej, do pozamiatania i posprzątania pasował jak ulał. Niechciany jak nakład ostatniego albumu R.Kelly, jednak jak mus to mus. Rozstania niemal zawsze są bolesne, ale, że tego Antka tak puścili? Z miejsca wypaliły media- trener rozmawiał z władzami, żegna się- kwestie organizacyjne były kluczowe. Ten to złamał serce, miał być lokalnym SIR Alexem Fergusonem, wypisz, wymaluj Personal Jesus, a tu Don`t look back angry Oasis zawodzi grajek na rogu Piazza San Carlo . Mało kto widział w jasnych barwach związek Państwa Allegri i Starej Damy, obędzie się bez potomstwa i rozpadem pożycia bez orzeczenia o winie. Jak uczą latynoskie telenowele, nawet mezalians ma prawo bytu, to i zamiast powrotu na rynek singli, w lipcu skórzaną rocznicę okrasi kolejny prezent lojalnościowy w postaci jakiegoś Balde Kiety lub innego Douglasa. Zwał jak zwał, ten związek przeszedł swoje i miewał trudne chwile, ale lepszej partii dla obu stron trudno dostrzec.

Każdy kto tu wpada może poczuć się jak na zapleczu redakcji Tuttosport. Kościół Juve pod wezwaniem Allegriego, sympatia ponad normę, szacunek proporcjonalny do pozycji w świecie calcio. Kult jaśnie wielmożnie panującego nam trenera rodził się w bólach. Świętość wodzi po ciemnych zakamarkach, wystawia na próby i depcze racjonalizm faktów. Od gościa, który początek swojej przygody zainaugurował cudzym ustawieniem nie spodziewałem się czegokolwiek więcej jak obrony stanu zastanego. Włoska robota A.D. 2014 była o kilka obrotów wolniejsza, duet Rzymsko-Neapolitański krokiem chwiejnym , mocny był jedynie w medialnych ustawkach, Starą Damę nudziła zabawa w ciasnej piaskownicy. Liga to za mało, ale na europejski tour, to możemy się wybrać jedynie na wycieczkę. Conte chciał pakietu all inclusive, Allegri zadowolił sie paluszkami z colą, pierwszy bronił kontynentalnej posuchy pustym magazynkiem, drugi nie ukrywał, że trzeba lubić to co się ma, a na lepszy surowiec trzeba sobie zapracować.

Od porównań dokonań nie uciekniemy. Obaj spędzili na J-Stadium równo po 3 sezony, obaj ze skutecznością 100% kończyli walkę o Scudetto. Ten z Lecce, w historii Juve ma już swój monument, w dodatku swój człowiek, postawił kamień milowy pod nowe Juve, zastał drewniane, pozostawił ze średnim przebiegiem i niezłą karoserią. Przeciętny bilans w pucharach, ale zgodny z tym co fabryka dała i stagnacja zatwardziałej myśli trenerskiej. Po stronie minusów widnieją również liczne fochy i inne doznania, tak zwanej specyfiki pracy z byłym graczem Starej Damy. Niegdyś najemnik, dziś niepodlegający dyskusji spec od wykorzystywania do maksimum tego co Bozia dała, do standardowych wymagań dorzucił coroczne Coppa Italia i dwa finały Ligi Mistrzów. Nie tak charyzmatyczny, lecz równie barwny, mniej lubiany przez piłkarzy, za to u włodarzy człowiek do dogadania się. Jednego szaleńca zastąpił drugi, dużo groźniejszy bo schowany pod płaszczem uczelnianego nerda, zwykłego WFisty, faceta przyziemnego i pasującego do uporządkowanego Turynu.

Portret osobliwości wbrew pozorom podkreśla podobieństwo, gdy Conte jest jak Pitbull, dla właściciela groźniejszy, niż dla obcego bo pozornie udobruchany, da się pogłaskać i zagryzie każdego intruza, Max przypomina socjopatyczną odmianę włóczykija z krainy deszczowców. Niewielka iskra odpala pocisk atomowy, od Bonucci gate, do specyficznych relacji z Dybalą. Jak się kłócić to po włosku, z pasją, wigorem i domniemanym balastem ostateczności. Powiedzieć, że Allegri jest osobą chwieją to jak nic nie powiedzieć. Ma swoje zdanie, niepodważalne, wierzy głównie w siebie i potrafi rozgrywać sezon na kilku płaszczyznach. To wreszcie osoba, która minimalizmem zamąci każdy umysł, by zrealizować swoje. Do jednego worka z Conte trafia nie tyle przez wspólny mianownik Juve, a doktrynalne podejście do obowiązków. Obaj wielbią kult ciężkiej pracy, bycie częścią temu, gdzie nadgwiazdy lądują na oucie, a także realizacje taktycznej misji i świadomość, że tylko zwycięstwo pozwoli zasnąć. Dróg do osiągnięcia celu jest w brud, obecny coach Chelsea kroczył swoimi ścieżkami, wydeptanymi jak po pielgrzymce do Częstochowy, unikając przydrożnych zakątków i alternatywnych skrótów. Początkowo jego następca ruszył tą samą trasą, czasu na szukanie innych opcji nie było, a w pole wybrać to się może jakiś De Boer. Zanim do słownika rodzonego Livorczyka trafiły terminy "rotacja", "rozbicie BBC" lub "nowe ustawienie", Juve było zawieszone w czasie. Prawdziwy Allegri wyskoczył, gdy stołek parzył, a okręt szedł na dno, gdy wyjście ze strefy komfortu oznaczało trenerski doktorat i wreszcie pracę na własne nazwisko.

Mam wrażenie, że środowisko Bianconerich podzieliło się na dwa obozy- wspierającego obecnego, bądź poprzedniego trenera 35-krotnego mistrza Włoch. Licytacja kto jest lepszym trenerem, kto miał trudniej i co by było, gdyby Conte doczekał lepszych czasów. Jakby to Allegri nie ugrał w pierwszym sezonie drugie tyle, tym samym składem. Bez tegorocznej Ligi Mistrzów nie byłoby tego tekstu, nowej umowy i sowitej pozycji w klubie- być może najsilniejszej w piłce klubowej. Krajowe podwórko przejechane od niechcenia, na drugim biegu, z urzędową rutyną, bez wskakiwania na najwyższe obroty, wszystko podporządkowane jednej karcie, bo Włochy to już za mało. Tym bardziej, że odcinanie kuponów powoli przechodzi bez echa, mało komu smakuje kolejne scudetto, gdy w poza Italią posucha trwa od dwóch dekad. Nastroje były wygórowane- co najmniej półfinał, a jak się da to najlepsza dwójka zbilansowałaby budżet i nieco uspokoiła oczekiwania. Nawałkowa tendencja- unikanie jasnej deklaracji, również nie pompowało balonika. Raz od czasu przewijający się temat ostatecznego triumfu szybko był potwierdzany, by wrócić do szarej codzienności. Allegri miał przejść poważną próbę, czy na elitę trenerską już gotowy, czy na transfer do Anglii wiedzy nie brakuje. Ten jednak, aż do finału pokonywał każdą przeszkodę z wrodzonym spokojem, w Cardiff mur sprowadził na ziemię, mówi się trudno i jedzie dalej. Gdyby na miejscu Allegriego był jego poprzednik mielibyśmy zmianę trenera, trzask strzelających drzwi i kilka ciekawych wywiadów. O taką stabilizację zabiegał Agnelli zatrudniając w 2011roku trenera z bladym CV, rok w rok dokonującego stałego progresu i mający jasny plan na przyszłość. O ile Conte był konkretny w swych oczekiwaniach, to brakowało mu cierpliwości, namiastki dojrzałej świadomość, lub determinacji, że jednak warto spróbować z tym co się ma. Efekt jest taki, ze to Allegri przebija poprzednika, subtelnie osiągnął lepszą pozycję zyskując większą władzę, wachlarz bezpieczeństwa i miejsce podporządkowane pod wyznaczony cel.

Nową umowę traktuje jako subtelny znak aprobaty. Takie formalne poklepanie po plecach i wypowiedzenie tego co się myśli, by wątrobie było lżej, a pokusy traciły na powabie. Obie strony spokojnie mogą skupić się na przygotowaniach do nowego sezonu, trener nie musi pilnie uczyć się angielskiego i specyfiki nowej ligi, a Marotta i pozostała część sfory z czystym sumieniem odpuszczają Spallettiego. I tak był ryzykowny, pomimo najsilniejszej pozycji w gronie potencjalnych następców. Podwyżka rzecz naturalna, gdy spełnia się kolejne celę i notuje wyniki ponad stan, tu dokumentacja pozycji wiedzie prym. Allegri pogonił Arsenal i prawdopodobnie Barcelonę, osiągnął co osiągnął, w rewanżu zarząd uziemia każdego zbuntowanego wyrobnika, robi transfery pod zachciewanki, być może odstrzela Bonucciego. Cena stabilizacji, lub zatrzymania czołowego trenera świata. Okazało się, że można bez podstawienia pod ścianą dojść do konsensusu i równowagi pomiędzy dwoma despotycznymi tworami. Ale, że tak ma to wyglądać?
Kontrakty w świecie sportu są jak bliska krewna paktów o nieagresji, terminowość jest drugorzędna. Liczy się to co jest teraz, dopóki obu członkom wspólnoty interesów jest na rękę wspólna podróż,  zapiski w umowie są aktualne. Intencjonalność Starej Damy zdążyła już raz uratować głowę Allegriego, zbierając żniwa cierpliwej natury częściowo opłaca dalszy pobyt byłego trenera Milanu. Być może Allegriemu łatwiej było odrzucać lukratywne oferty z Paryża, lub te sportowo intrygujące, mając spokojny zakątek, prawo do zdeptania zbuntowanych i sięgnięcia po wyśniony, brakujący element. Śmiem twierdzić, że lepszego miejsca jak J-Stadium Max nie znajdzie. W głowie perfekcjonisty, uzależnionego od sukcesu, noszącego tenże głowę dumnie jakby czuł się lepszy od kolegów po fachu nie ma marginesu błędu, miejsca na akceptację ograniczeń, bądź dzielenie się tortem. W tym przypadku staje się bliźniaczo podobnym do samego Juventusu, gdzie hegemonia jest jasnym przesłaniem. Skoro Allegri planuje najbliższe sezony spędzić stricte intensywne, to na J-Stadium, wróć Allianz Stadium zakończy swą przygodę z ławką trenerską. Wątpliwe, zważywszy na wygłodniałe podejście do tematu i łatwość wpadania w niekontrolowane szaleństwo. Bomba tyka i choć związek Allegriego ze Starą Damą wychodzi na dobre dla obu stron, to próba czasu pozamiata po kątach nawet najbardziej dobrotliwe układy. Do wygrania pozostała sama Liga Mistrzów i to od realizacji tego celu, a nie kontraktowych zapisów zależy czas pobytu Allegriego w szeregach Starej Damy. Póki co, cieszmy się sielanką, nigdy nie wiesz co krwista natura przekuje w rzeczywistość...


 Fino Alla Fine
Forza Juve

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz