poniedziałek, 5 czerwca 2017

Czekając, aż pęknie szklany sufit

Prawdziwą brutalnością tego świata jest prostolinijny podział, ten najbardziej oczywisty, a zarazem naturalny. Wygrani i pokonani- ktoś u góry, ktoś na dole, ktoś opłakujący rany, ktoś ekstazą rażony. Truizm doświadczalny od narodzin, aż do sądu ostatecznego, gdzie nomen omen- również podział zero-jedynkowy. Boska koncepcja świata, z góry zakładała feudalny charakter, o zgrozo- pedagodzy od wychowania bezstresowego właśnie wyciągnęli czarnego kota z worku. Mimo wszystko, to banalny system. Choć każdy dąży do autonomii i status quo, ktoś musi być Juventusem, a ktoś wiecznie drugą AS Romą. To, że łaska Pańska na pstrym koniu jeździ, to i Juventus czasami bywa na przeciwnym biegunie. Rzecz godna odnotowania, gdy tyczy się rozgrywek najbliższych idei Stwórcy, wynik batalii niemal przewidywalny. Klątwa, szklany sufit, pokraczna mantra? Nie wiem, ja tam tylko w sobotę widziałem zderzenie ze ścianą. Może i Real był wielki, ale Juve uległo dużo poważniejszej cholerze- przeznaczeniu.

Człowiekiem targają dwie skrajności- serce i rozum. Przeciwstawne i podające się różnym regułom. Jedno słucha rzadko wiarygodnej wiary, idei prześcigających rzeczywistość lub wychodzących poza racjonalną optykę. Drugie widzi prosty układ pomiędzy skąpym faktem, a nadbudową. Jest proces przyczynowo-skutkowy i jego następstwa, prosta koncepcja cepa. Swoiste rozdwojenie jaźni, raz banalna lekkość bytu krzepi naiwne zwierciadło marzeń, by następnie polec w prostackim bilansie suchego doświadczenia. Pesymista, czy realista- modus operandi ten sam, sufler podpowiada, człowiek wielkie mądrości przepowiada. W teorii nie ma czegoś takiego jak obiektywizm, nawet, gdy założenia dalekie są od auto-promocji własnych priorytetów, opierają się na myśleniu zgodnym z zgromadzoną wiedzą. To jak tresura zatwardziałego żołnierza by rozdawał kwiatki zamiast pocisków. Prędzej No pasaran, niż Viva la vida. Zależne od naszego tak lub nie, nawet jeśli przebierzemy podporządkowanego koncepcje w cudze myśli, dla niepoznaki neutralności, wcześniej, czy później ZONK wyskoczy. Że jesteśmy stworzeni na Boskie podobieństwo, to i wiadome konotacje z wcześniej przytoczonym porządkiem nie powinny budzić zastrzeżeń. Że pęd do bycia na szczycie- jest głównym motorem napędowym ludzkości, od najbardziej przyziemnych sfer życia do tej regulującej jej egzystencję- wiadome. Kwestia determinująca wszystko co nas otacza, serce chce, mózg podpowiada, gdzieś w tym wszystkim tkwi siła napędzająca całą zabawę. Talent, możliwości, środki, warunki, i inne pierdoły.

To nie tak, że nastała Apokalipsa, runął naturalny porządek świata, obalono równowagę w przyrodzie lub rozgrabiono ze cnot ostatnich prawych naszych czasów. Zaledwie jeden mecz, a ile mądrości napłynęło z ostatnim gwizdkiem. To narastające przekonanie, że tak musiało być i żadne zdrowaśki nie pomogą. Oczywiście uświadomione po fakcie, jakby przez miesiące zalegało na końcu języka i czekało na odpowiedni moment. By za pięć dwunasta upokorzyć i dorzucić do pieca koło ratunkowe- winna nieprawości, ktoś złamał zasady. W zasadzie, kłamstwo było głównym przyjacielem przez ostatnie tygodnie każdego z Was, wróć- każdego z Nas. Pozornie ukryte pod terminem- reali boiskowych i własnych obserwacji. Jednak każdy spijał śmietankę złudnej Fatamorgany. Kto nie rozgrywał w podświadomości tego finału na różne sposoby, niemal zawsze przypisując wynik z gwarantowany happy endem lub jego zarysem, niech pierwszy rzuci kamień. Z każdy kolejnym pokonanym szczeblem, powrotem potwierdzającym ugruntowane już przekonanie- wygrają to. Od fazy grupowej, aż do ostatniej soboty, wewnętrzny marketingowiec miał sporo do roboty. Przekaz medialny, wycinek informacji, krótki zapis meczu, niby bez większych pretensji, nieśmiało zakładający słodki miesiąc miodowy. Mózg zastawia pułapki niczym saper, precyzyjnie, wpisując się w schemat myślenia i utwierdzonych wartości. Z meczu na mecz, aż rybka połknęła haczyk...

Nie będę świętszy od Papieża, również brodziłem po kolana w tej przyjemnej nadziei. Lata czekania, skuteczna gra, płynące zewsząd głosy pochwały. Znaki na niebie i ziemie wskazywały kres bolesnej serii przegranych finałów. Czasem umykały słabsze momenty, jak ten z Romą, gdy brakowało gazu, a reakcji na kolejny knockdown brakowało. Nawet świadomość wielkości Królewskich, potęgi ostatnich miesięcy Ronaldo i dla przeciwwagi posuchy Higuaina w finałach przechodziła bez echa. Najlepsza defensywa globu, maszyna zdeterminowana na konkretny cel, to był plan ułożony pod ten dzień. Skrupulatnie budowana forma, oszczędność sił i trzymanie liderów w gotowości. A Real? Podeszli do finału pewni swego, bo finały się wygrywa, nie rozgrywa. Gdy na ogół po końcowym gwizdku wznosisz ręce do góry masz pewną przewagę. Dla Starej Damy finały to temat tabu. Statystycznie po Puchar Europy sięgali 2 razy na 9 podejść. Niechlubny rekordzista z mizernym wynikiem skuteczności. Mądry bloger po fakcie, ale i balonika nie pompowałem.
Mozaika zmiennych skłaniała do optymizmu, to już wiemy. Nawet świeżo po finale broniłem przekonania, że prawo do wiary w ostateczny triumf nie było szaleństwem. Brutalnie zdeptani? Nie sądzę, za jednego z głównych winowajców obarczono stan kadrowy. Zidane posyła na bocznice Garentha Bale`a, na kompletny out- Jamesa Rodrigueza. Komfort bogactwa, o którym Allegri mógł tylko pomarzyć. O ile Francuz mógł postraszyć wcześniej wspominanym Walijczykiem, znanym i lubianym w Turynie Moratą, lub Marco Asensio, nerwus z Livorno jedynie Cuadrado miał w rękawie. Marny argument, gdy chcesz zostać najlepszą drużyną kontynentu, a na drodze staje obrońca tytułu. Kolejna sierota klęski tkwi w pustych zbiornikach. Po pierwszej połowie zasługujący na pochlebne słowa, w drugiej gubiący cień rywala, egzekucja była w zasadzie pewna. Plan B nie zafunkcjonował, lub patrz punkt wcześniej było już za późno. Wisienka na torcie w postaci gwiazd- pełna pula dla kolegów z Hiszpanii. Zarówno Dybla jak Pipita  nie udźwignęli tematu, pierwszy gasł z każdą minutą, drugi również, choć w finałach wiadomo, że liczyć możemy na każdego poza Argentyńczykiem.
Dla Starej Damy każdy finał jawi się jako szansa dekady. Bywamy sporadycznie, wielkość krajowa i duma nakazują potwierdzenia hegemonii w warunkach globalnych. Można by zatem wysunąć problematyczny motyw- doświadczenie. Takiego Bonucci`ego, lub tym bardziej Dani Alves`a należy przywołać do tablicy, jak i połowę składu. Grono w okolicach 30tki, z życiorysami bogatymi w zwycięstwa i porażki, a podejście do sedna sprawy jakby połowę dokonań flesze zabrały. Zabrakło typowego Juve, grającego skromnie ale skutecznie, nie pchającego się w paszczę lwa, lecz czekającego na swój moment. Zawiodła głowa, zawiodło i serce, szarpiący Mandzukic poprawił wizualne wrażenia niczym mim na koncercie heavy metalowym. Gdzie spuszczone głowy kryły bezradność, Cuadrado dał się naciąć. Inni szukali inspiracji, czegoś co nie brali pod uwagę, lub w realiach Ekstraklasy prostackiej "gry na aferę", jednak jakie środki, taki efekt. Wynik sprawiedliwy, choć trzykrotnie usuwałem to zdanie. Skoro "szklany sufit", to i kres możliwości był przypisany. Silni, choć na ostatniej prostej trafiający na mur nie do przeskoczenia, kolejny raz trafiający na czas tego "innego". Dola niespełnionej bajki, bądź co bądź gloryfikująca wielkość Juve, które kochamy.
Widok rozbitego Gigiego Buffona zapiszę się grubszą nicią w historii futbolu, każdy ma swoją Golgotę. Będzie ona powracać, jeśli za rok podopieczni Allegriego finał spędzą w wygodnych kanapach, dopełniając przepowiednie o niespełnionym pokoleniu. Piłka nożna nie jest oderwaną od rzeczywistości zabawą dorosłych ludzi. Podlega tym samym prawom, co inne dziedziny życia. Powtarzalność, cykliczność, dominacja, ma swoje racjonalne podstawy, zarówno jak przełamanie złej passy nie spada z nieba, a jest wypadkową dziesiątek warunków. To jak wróżenie z fusów, poszukiwanie zaginionego skarbu, lub zgadywanie cudzych myśli. Zakładam, że doświadczamy efektu motyla, że kilka lat temu zasiano ziarno klęski, swoistą klątwę. Nie w ciemnych mocach, a w nienazwanych ograniczeniach widzę każdą kolejną porażkę. Bliskość ideału, to co najmniej jeden mecz za mało, co najmniej jedna za wysoka poprzeczka i jeden słabszy moment Juve. Wciąż za mało. Zarówno Monachium, Berlin, lub Cardiff dalekie były od bram nieba. Tych wyśnionych, ale jakże złudnych.


Fino Alla Fine
Forza Juve


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz