Zapowiadano sezon
stulecia, starcie elity trenerskiej, napompowanych wielkimi
transferami „drużyn marzeń”, zemstę bogatych za upokorzenie
malutkich na ziemi ojców futbolu. Gwiezdne wojny przepychem
przekraczającej samej Ligi Mistrzów. Media kwiczące z zachwytu-
Mourinho kontra Guardiola, Niemiec niosący nadzieje niczym mesjasz z
krwi i kości dla miasta Beatlesów, ostatnie tango Wengera i ten
który ni w ząb średnio pasuje do wyścigu szczurów w deszczowej
Anglii. Miał jako pierwszy wypaść z karuzeli, rzucając z
wściekłością w kąt swoje zabawki. Antek „Odbudowiciel”
despotyczny, gruboskórny, zatwardziały w swych metodach i wyborach
Włoch z prowincji Lecce uzależniony od pracy tak bardzo, że musi
brać wspomagacze by zasnąć niegdyś zbawiał Sienę i Bari, dziś
jakby od niechcenia i dla kaprysu sięga po mistrzostwo Anglii.
Antonio Conte in his last 140 league games— Conte Stuff (@Conte_stuff) 25 lutego 2017
👉 108 wins
👉 27 draws
👉 5 losses
The Godfather #cfc pic.twitter.com/pqOzLzHwQA
Dla
zarozumiałej Anglii to już chleb powszedni, Premier League okupioną
przez połowę świata zawładnęli Włosi, Ancelotti, Ranieri, teraz
Conte, nic dziwnego, że włodarze Kanonierów pragnąc wygonić
uschniętego Francuza marzą o prywatnym Mario-Italiano Allegrim.
Póki co południowcem roku jest Rambo o posłuchu którego nie
powstydziłby się sam Ojciec Chrzestny, klasyk od trudnych misji,
gdyby działał w polityce byłby równie skuteczny co Ronald Reagan
i Margaret Thatcher razem wzięci. Obejmując drużynę tuż po
najgorszym sezonie w erze luksusu bogactwa miał jeden cel- wygrywać
bo nic innego się nie liczy. Dla Juventich rzecz naturalna,
doświadczamy tego od kilku lat i czujemy się jak w stanie
naturalnym. Na Stamford Bridge wystarczył jeden sezon by zjawisko
wygranego meczu stało się rarytasem. Prawdziwy mężczyzna bierze
to co chce jak swoje. Porucznik Aldo Raine potraktował więc
Premier League jak złote runo, ruszył bez zbędnych ceregieli,
czarowania rzeczywistości, flirtu z mediami, gier psychologicznych-
akurat to narzędzie pozostawił dla swoich podopiecznych.
Conte jaki jest każdy
widzi, dla młodych adeptów psychologi świetny materiał na pracę
dyplomową, dla przeciętnego 30-latka budzi nostalgię za latami
90-tymi. Dwunasty zawodnik- to brzmi słabo patrząc na ferwor emocji
podczas ostatnich derbów Londynu. To człowiek z innej planety,
potrafiący zaprosić dziennikarzy na piwo, wolny dzień spędzić na
wypadzie jakże by inaczej piłkarskim, a jednocześnie myślami
będąc przy najbliższym spotkaniu. Wiezień pasji a jednocześnie
jej nadworny giermek. Chodząca perfekcja bez której nie znalazłby
się w obecnym miejscu. Taki był w Bari gdy wygrał rozgrywki Serie
B lecz nie chciał brać odpowiedzialności za drużynę gdy nie czuł
wsparcia właścicieli, w Sienie, w której walczył z wiatrakami i w
domu z wyboru gdzie materiał ledwo dawał gwarancję na pozycję tuż
za podium, a ten skurczybyk zuchwale zdobył scudetto notując sezon
bez porażki. Wielu wietrzyło fenomen Conte na słabości ligi
włoskiej, w Europie szczytem możliwości był półfinał Ligi
Europy. I może niegodzący się z ograniczeniami zanucił „Sky is
no limit” stwierdził, że Włochy to już za mało.
Co najbardziej widać na
tle pozostałych „wielkich”, którzy również odświeżyli
pozycję coacha- ręka trenera. Podczas gdy Czerwone Diabły Mourinho
rozpalają żar jakby czekali na przyjście Griezmmanna, a Obywatele
grzebią się pomiędzy starym a nowym Manchesterem, The Blues
wykorzystali kalkę, kopiując w wielu aspektach 1 do 1 styl
poprzednich drużyn Włocha. Intensywność, walka na całego, niemal
wzorowa organizacja gry, sztywna dyscyplina, naturalny kult
zwycięstwa, naturalnym biegiem było również znalezienie nowego
pupilka. Padoinem ziemi angielskiej został Victor Moses, do spółki
z przeciętnością Serie A tworząc najrówniejsze wahadła w
Anglii. Konsekwentnie budując filie Juve na obczyźnie znalazł
nowego Vidala- Kante, by następnie wprowadzić swojego konika w
życie- grę z trójką w obronie, kolejny raz trollując fanów
Premier League- bo czy komuś udało się przetrwać w takim
systemie?
Na jesień występy
Chelsea miały w sobie więcej rock`n`rolla niż trasy koncertowe The
Rolling Stones. Show oparte na totalnej masakrze rywala, brakowało
jedynie kciuka cesarza Romana by oszczędzić niedobitków. Conte
szybko zawstydził najsilniejszą podobno ligę świata, rywale
przywykli do oglądania pleców Niebieskich, ci na złość
skalpowali kolejnych rywali. Bestia Diego, Pedro z drugim życiem,
reaktywowany Hazard, nawet David Luzi przestał być obiektem drwin.
Jak to u gwiazd rocka nie obyło się bez poważnego kaca. Miesiąc
miodowy Państwa Niebieskich spuentowano przepychanką z Diego Costą.
I sam nie wiem czy bardziej dziwi fakt, że potrzeba było kilka
miesięcy by pierwsze iskry poleciały czy wyjątkowa spolegliwość
w stosunku do byłego gracza Atletico, w Turynie pluton egzekucyjny
były już w gotowości.
Emocje to rzecz pewna
dla tego Pana. Jego magia wykracza poza boiskowe metody, Conte
wchodzi do głowy niczym demon, na nowo definiuje kluczowe pojęcia,
w piłkarzu nagle powstają nadprzyrodzone umiejętności, a rzeczy
mało realne stają się z czasem faktami. To trener który z
piłkarskiego Pinokia zrobi Stradivariusa grającego pierwsze
skrzypce, a z urodzonego buntownika Vidala pierwszego oficera
gotowego na każdy rozkaz. Apacz z Lecce wcześniej czy później
pokaże swoją ciemniejszą stronę. Łakomy na władzę i nie
godzący się z kompromisem jest jak tykająca bomba. Autokrata
budujący swoją armię bez względu na koszty, nie przebierający w
środkach, gotowy wręcz siłą zmusić do najwyższego wysiłku. Być
może popełniłem czeski błąd zestawiając w jednym szeregu
Allegriego i pułkownika Kurtza. To obecny szkoleniowiec Chelsea
wpisuje się obraz Czasu Apokalipsy, a ostatnia scena filmu jest mu
pisana na koniec przygody na Stamford Bridge. Dla Bianconerich zawsze
pozostanie człowiekiem który wyrwał Juve z marazmu przeciętności
przywracając należyte miejsce. Być może dlatego każdy kibic
Starej Damy czuje, że zwycięstwo Chelsea pod wodzą Conte to
również triumf Juve.
Fino Alla Fine
Forza Juve
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz