sobota, 25 lutego 2017

Zanim pokaże prawdziwą twarz. Conte i jego żołnierze na zwycięskiej ścieżce

Zapowiadano sezon stulecia, starcie elity trenerskiej, napompowanych wielkimi transferami „drużyn marzeń”, zemstę bogatych za upokorzenie malutkich na ziemi ojców futbolu. Gwiezdne wojny przepychem przekraczającej samej Ligi Mistrzów. Media kwiczące z zachwytu- Mourinho kontra Guardiola, Niemiec niosący nadzieje niczym mesjasz z krwi i kości dla miasta Beatlesów, ostatnie tango Wengera i ten który ni w ząb średnio pasuje do wyścigu szczurów w deszczowej Anglii. Miał jako pierwszy wypaść z karuzeli, rzucając z wściekłością w kąt swoje zabawki. Antek „Odbudowiciel” despotyczny, gruboskórny, zatwardziały w swych metodach i wyborach Włoch z prowincji Lecce uzależniony od pracy tak bardzo, że musi brać wspomagacze by zasnąć niegdyś zbawiał Sienę i Bari, dziś jakby od niechcenia i dla kaprysu sięga po mistrzostwo Anglii.


Dla zarozumiałej Anglii to już chleb powszedni, Premier League okupioną przez połowę świata zawładnęli Włosi, Ancelotti, Ranieri, teraz Conte, nic dziwnego, że włodarze Kanonierów pragnąc wygonić uschniętego Francuza marzą o prywatnym Mario-Italiano Allegrim. Póki co południowcem roku jest Rambo o posłuchu którego nie powstydziłby się sam Ojciec Chrzestny, klasyk od trudnych misji, gdyby działał w polityce byłby równie skuteczny co Ronald Reagan i Margaret Thatcher razem wzięci. Obejmując drużynę tuż po najgorszym sezonie w erze luksusu bogactwa miał jeden cel- wygrywać bo nic innego się nie liczy. Dla Juventich rzecz naturalna, doświadczamy tego od kilku lat i czujemy się jak w stanie naturalnym. Na Stamford Bridge wystarczył jeden sezon by zjawisko wygranego meczu stało się rarytasem. Prawdziwy mężczyzna bierze to co chce jak swoje. Porucznik Aldo Raine potraktował więc Premier League jak złote runo, ruszył bez zbędnych ceregieli, czarowania rzeczywistości, flirtu z mediami, gier psychologicznych- akurat to narzędzie pozostawił dla swoich podopiecznych.

Conte jaki jest każdy widzi, dla młodych adeptów psychologi świetny materiał na pracę dyplomową, dla przeciętnego 30-latka budzi nostalgię za latami 90-tymi. Dwunasty zawodnik- to brzmi słabo patrząc na ferwor emocji podczas ostatnich derbów Londynu. To człowiek z innej planety, potrafiący zaprosić dziennikarzy na piwo, wolny dzień spędzić na wypadzie jakże by inaczej piłkarskim, a jednocześnie myślami będąc przy najbliższym spotkaniu. Wiezień pasji a jednocześnie jej nadworny giermek. Chodząca perfekcja bez której nie znalazłby się w obecnym miejscu. Taki był w Bari gdy wygrał rozgrywki Serie B lecz nie chciał brać odpowiedzialności za drużynę gdy nie czuł wsparcia właścicieli, w Sienie, w której walczył z wiatrakami i w domu z wyboru gdzie materiał ledwo dawał gwarancję na pozycję tuż za podium, a ten skurczybyk zuchwale zdobył scudetto notując sezon bez porażki. Wielu wietrzyło fenomen Conte na słabości ligi włoskiej, w Europie szczytem możliwości był półfinał Ligi Europy. I może niegodzący się z ograniczeniami zanucił „Sky is no limit” stwierdził, że Włochy to już za mało.

Co najbardziej widać na tle pozostałych „wielkich”, którzy również odświeżyli pozycję coacha- ręka trenera. Podczas gdy Czerwone Diabły Mourinho rozpalają żar jakby czekali na przyjście Griezmmanna, a Obywatele grzebią się pomiędzy starym a nowym Manchesterem, The Blues wykorzystali kalkę, kopiując w wielu aspektach 1 do 1 styl poprzednich drużyn Włocha. Intensywność, walka na całego, niemal wzorowa organizacja gry, sztywna dyscyplina, naturalny kult zwycięstwa, naturalnym biegiem było również znalezienie nowego pupilka. Padoinem ziemi angielskiej został Victor Moses, do spółki z przeciętnością Serie A tworząc najrówniejsze wahadła w Anglii. Konsekwentnie budując filie Juve na obczyźnie znalazł nowego Vidala- Kante, by następnie wprowadzić swojego konika w życie- grę z trójką w obronie, kolejny raz trollując fanów Premier League- bo czy komuś udało się przetrwać w takim systemie?

Na jesień występy Chelsea miały w sobie więcej rock`n`rolla niż trasy koncertowe The Rolling Stones. Show oparte na totalnej masakrze rywala, brakowało jedynie kciuka cesarza Romana by oszczędzić niedobitków. Conte szybko zawstydził najsilniejszą podobno ligę świata, rywale przywykli do oglądania pleców Niebieskich, ci na złość skalpowali kolejnych rywali. Bestia Diego, Pedro z drugim życiem, reaktywowany Hazard, nawet David Luzi przestał być obiektem drwin. Jak to u gwiazd rocka nie obyło się bez poważnego kaca. Miesiąc miodowy Państwa Niebieskich spuentowano przepychanką z Diego Costą. I sam nie wiem czy bardziej dziwi fakt, że potrzeba było kilka miesięcy by pierwsze iskry poleciały czy wyjątkowa spolegliwość w stosunku do byłego gracza Atletico, w Turynie pluton egzekucyjny były już w gotowości.
Emocje to rzecz pewna dla tego Pana. Jego magia wykracza poza boiskowe metody, Conte wchodzi do głowy niczym demon, na nowo definiuje kluczowe pojęcia, w piłkarzu nagle powstają nadprzyrodzone umiejętności, a rzeczy mało realne stają się z czasem faktami. To trener który z piłkarskiego Pinokia zrobi Stradivariusa grającego pierwsze skrzypce, a z urodzonego buntownika Vidala pierwszego oficera gotowego na każdy rozkaz. Apacz z Lecce wcześniej czy później pokaże swoją ciemniejszą stronę. Łakomy na władzę i nie godzący się z kompromisem jest jak tykająca bomba. Autokrata budujący swoją armię bez względu na koszty, nie przebierający w środkach, gotowy wręcz siłą zmusić do najwyższego wysiłku. Być może popełniłem czeski błąd zestawiając w jednym szeregu Allegriego i pułkownika Kurtza. To obecny szkoleniowiec Chelsea wpisuje się obraz Czasu Apokalipsy, a ostatnia scena filmu jest mu pisana na koniec przygody na Stamford Bridge. Dla Bianconerich zawsze pozostanie człowiekiem który wyrwał Juve z marazmu przeciętności przywracając należyte miejsce. Być może dlatego każdy kibic Starej Damy czuje, że zwycięstwo Chelsea pod wodzą Conte to również triumf Juve.


Fino Alla Fine
Forza Juve


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz